Recenzja filmu

Mój sąsiad Adolf (2022)
Leon Prudovsky
David Hayman
Udo Kier

Szach i mat, Adolfie!

Sposób, w jaki scenarzyści – Prudovsky z Dmitrym Malinskym – poprowadzili tę historię, budzi uznanie. Na początku wydaje się, że wszystko wiemy, że wszystko jest jasne i za wiele niespodzianek
Szach i mat, Adolfie!
Scenariusz "Mojego sąsiada Adolfa" opiera się na pomyśle, o którym już pewnie gdzieś słyszeliście, który na pewno był już kiedyś wykorzystany w jakimś innym filmie czy powieści. Albo przynajmniej sami wpadliście niegdyś na podobny. Bo historia Marka i jego nowego sąsiada, niepokojąco przypominającego pewnego austriackiego pejzażystę, garściami czerpie ze spiskowych teorii, powszechnych domniemań i sposobu, w jaki opowiada się o owym niespełnionym malarzu w popkulturze. Tym bardziej robi wrażenie fakt, że reżyser – Leon Prudovsky – potrafił z tej fabuły wycisnąć tyle łapiących za serce emocji, trafnych metafor i wybornego dowcipu. 


Któż bowiem nie słyszał o teorii, że Adolf H. wcale nie dokonał żywota w berlińskim schronie, lecz dożył sędziwego wieku gdzieś w Ameryce Południowej; tam, gdzie trafiali inni zakonspirowani wysoko postawieni naziści. Ta działająca na wyobraźnię wizja zainspirowała również Prudovsky'ego, który wydobył z niej nie tyle niezdrową sensację, co metaforę przepracowywania traumy. A tę łapiącą za serce opowieść o stracie przemienił w zaskakującą, prowokującą komedię skrzącą się czarnym jak smoła dowcipem. 

Marek przeżył holocaust i trafił po wojnie do Kolumbii. Zaszył się w rozpadającym domostwie, skutecznie odizolował od ludzi i zaczął dbać już tylko o krzew czarnych róż – jedyną pamiątkę, która pozostała mu po ukochanej żonie i utraconej rodzinie. Gdy pewnego dnia zapuka do jego drzwi kobieta, próbująca dowiedzieć się czegoś na temat sąsiedniego domu wystawionego na sprzedaż – jedynie coś odburknie. Jednak gdy usłyszy, że posiadłość zasiedla mężczyzna posługujący się językiem niemieckim, wszelkie wspomnienia, traumy, niezabliźnione rany, ale także wściekłość i chęć zemsty przenikną go na wskroś. Czarę goryczy dopełni fakt, że owczarek niemiecki nowego sąsiada jako miejsce wypróżnienia upodobał sobie krzew ukochanych róż.


Ale historia nabiera rumieńców dopiero wtedy, gdy Marek spojrzy herr Herzogowi prosto w oczy. Skąd je zna? Co mu one przypominają? Już je przecież gdzieś widział! Tak, w Berlinie w 1934 roku podczas mistrzostw świata w szachach. To właśnie wtedy jego spojrzenie skrzyżowało się z samym führerem. Chociaż środkowa część filmu jest dość łatwa do przewidzenia, to nadrabia świetnym humorem. Mężczyzna cały swój czas poświęca na znalezienie dowodów, że w jego sąsiedztwie zamieszkał Adolf – studiuje więc jego biografię, fizjonomię, a nawet malarski styl. I kiedy przynosi do izraelskiej ambasady całe naręcze niezbitych dowodów, to i tak odprawiają go z kwitkiem; bo przecież wiadomo, że Hitler nie żyje. Markowi zostaje więc uprzykrzanie sąsiadowi życia, tyle że słabo mu idzie – nawet samochodu nie może mu obsikać, prostata już nie ta co kiedyś. 

Choć najwięcej miejsca twórcy poświęcili wyszukiwaniu dowodów na to, że za krzaczastą brodą sąsiada Marka skrywa się niemiecki kanclerz, to ten aspekt scenariusza wcale nie jest najważniejszy. Bo te wszystkie mniej lub bardziej komiczne perypetie dwóch mężczyzn układają się w prawdziwie przejmującą opowieść o stracie i traumie. A także – zupełnie nieoczekiwanie – o trudach szorstkiej, męskiej przyjaźni. A gdy odrzuci się aspekt historyczny i spróbuje przeczytać tę fabułę w kluczu uniwersalnym, to odnajdzie się w niej dodatkowo apel, by w drugim człowieku poszukiwać tylko tego, co wartościowe – niekiedy nawet wbrew sobie. I choć w kontekście filmu o Hitlerze brzmi to dość kontrowersyjnie, to twórcy wiedzieli, co robią. I zrobili to dobrze. 

Zresztą sposób, w jaki scenarzyści – Prudovsky z Dmitrym Malinskym – poprowadzili tę historię, budzi uznanie. Na początku wydaje się, że wszystko wiemy, że wszystko jest jasne i za wiele niespodzianek nie może nas tu czekać. Z każdą kolejną sceną ta pewność coraz mocniej się jednak kurczy, aż wyparowuje całkowicie – i dopiero wtedy historia wciąga na całego. Jednocześnie funduje całą masę sprzecznych emocji: szyderstwo, dobrotliwy uśmiech politowania, ale także współczucie, zakłopotanie i zwykły smutek. 


Nie dałoby się wydobyć tych emocji, gdyby nie świetna praca aktorów – jak równie doskonały casting. Szczególnie wiele do filmu wnosi obecność Udo Kiera, który do roli domniemanego austriackiego pejzażysty wnosi nie tylko jedne z najbardziej charakterystycznych par oczu w historii kina, które faktycznie potrafią świdrować niczym spojrzenie führera, ale także całe pokłady kampu, którym przesycił swoje aktorskie emploi. Hitler w wykonaniu Kiera jest queerowy, dziwnie miękki nawet wtedy, gdy unosi się gniewem i rozstawia po kątach swoich sługusów. Ten fakt dodaje kolejne pokłady wieloznaczności do wystarczająco już, zdawałoby się, dziwacznej relacji obu mężczyzn. Trudno nie zauważyć, że pod krzaczastą brodą, ciemnymi okularami i świdrującym spojrzeniem herr Herzoga skrywa się jakaś tajemnica – twórcy wykorzystali ją, by budować intrygę, napięcie, a także ostatecznie psychologiczną głębię.

Ważną role odgrywają w tej historii szachy. To gra oparta na precyzji i inteligencji, która z ograniczonej liczby figur potrafi zbudować nieskończoną liczbę partii. Film Prudovsky'ego coś z tej gry czerpie. Ma równie precyzyjny i inteligentny scenariusz. I z dobrze rozpoznanych w kulturze motywów potrafi skonstruować całkowicie niepowtarzalną historię, a ta w odpowiednim momencie potrafi utrzymać nasze emocje w szachu.  
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones