Kobieta w cieniu przeboju

Muza - nieuchwytna, efemeryczna rola, która na kartach historii przypisywana była prawie wyłącznie kobietom. Choć bez wątpienia była to pozycja uprzywilejowana, to muza warta była zawsze tyle,
"I was some kind of gypsy boy / before I let you take me home", śpiewa Leonard Cohen w jednym ze swoich najpopularniejszych przebojów, "So Long, Marianne". Utwór poświęcony jest właśnie tytułowej Marianne Ihlen, wieloletniej partnerce i muzie artysty. Niestety, tak jak w prawdziwym życiu, kobieta pozostaje w cieniu piosenkarza i jego muzycznego dorobku, który zainspirowała.

Muza - nieuchwytna, efemeryczna rola, która na kartach historii przypisywana była prawie wyłącznie kobietom. Choć bez wątpienia była to pozycja uprzywilejowana, to muza warta była zawsze tyle, ile jej artysta. Reżyser dokumentu "Marianne i Leonard: Słowa miłości" podąża niestety tym tropem, portretując Marianne jedynie w odniesieniu do jej relacji z Cohenem. Choć tytuł sugeruje wydobycie kobiety z cienia artysty i stawia ją na pierwszym miejscu, Nickowi Broomfieldowi nie udaje się namalować jej przekonującego portretu - pomimo faktu, że reżyser sam pozostawał z kobietą w intymnym związku (Ihlen przedstawiła mu także muzykę Cohena). W filmie czuć znaczącą asymetrię narracji, a po krótkim przedstawieniu obu postaci i początku ich miłości (niestety bardzo chaotycznym), dokument skupia się na śledzeniu losów i kariery Leonarda.

Reżyser nie dociera poza utarte ścieżki, nie eksploruje tego, co w tej relacji najciekawsze: emocji kobiety, która potrafiła wzniecić twórczy ogień i nie wahała się poświęcić dla tej miłości swoich ambicji i planów; która zostawiała syna pod opieką szkół z internatem i znajomych, by móc podążać za ukochanym do Londynu, Montrealu i Nowego Jorku. Jakby z reporterskiego obowiązku, w jednym zdaniu, Broomfield wspomina o aborcji, na którą zdecydowała się Marianne, ale nie kłopocze się, by dociec powodów, które pchnęły ją do tej decyzji, ani emocji, jakie jej towarzyszyły. Pomimo niezaprzeczalnego magnetyzmu, jakim epatowała Norweżka - co widać już w pierwszych kadrach, kiedy ją poznajemy, Ihlen pozostaje fascynująca tajemnicą, a sposób, w jaki się porusza, poprawia włosy, śmieje do kamery i patrzy na Cohena to tylko atrakcyjne atrybuty jej powierzchowności, w których nie udaje się zamknąć bogatej osobowości artystki. Portret wieloletniej partnerki i muzy Cohena zostaje rozproszony jak promienie słońca załamujące się w tafli wody na greckiej lagunie - postać Marianne skrzy się i migocze, ale pozostaje nieuchwytna.

Gdy opowieść zaczyna wreszcie nabierać wyraźnych ram czasowych, pokazywać upływ czasu i logiczną konsekwencję działań bohaterów, figura Marianne zupełnie traci ostrość i rozmywa się w życiorysie Cohena. Pomimo pięknego muzycznego motywu, który cyklicznie powraca w filmie, kobieta staje się w życiu artysty raczej wielką nieobecną. Rzekomo liczne powroty Leonarda do kochanki, na idylliczną grecką wyspę, gdzie się poznali, nie znajdują swojego odzwierciedlenia w narracji, a widzowie nawet przez dziurkę od klucza nie mogą zajrzeć w głąb intymnych zakamarków ich greckiego mikrokosmosu.

O ile Broomfieldowi nie udaje się namalować poruszającego portretu relacji, świetnie przedstawia realia epoki dzieci kwiatów. Wolna miłość, otwarte związki, zalewająca kadry nagość, deklaratywny powrót do natury, eksperymentowanie z używkami - bez wątpienia czasy młodości Cohena wpłynęły na jego wybory, twórczość i dorobek artystyczny, co reżyserowi sprawnie udaje się wpisać w życiorys piosenkarza.

Niestety środki artystycznego wyrazu pozostają daleko w tyle za łamaniem obyczajowych stereotypów. Dokumentalista wybiera bezpieczną, staromodną perspektywę komentarza zza kadru i "gadających głów", co sprawia, że obraz jest sztampowy w kompozycji i nudny w odbiorze. W porównaniu do poetyckich tekstów Cohena, jego głosu o gęstości miodu, zmysłowo wtórujących mu kobiecych sopranów i romantycznym akompaniamencie gitary, efekty pracy twórczej Broomfielda wypadają po prostu blado.

Prawdziwie poruszający finał historii - spotkanie byłych kochanków na koncercie Cohena w Oslo niedługo przed śmiercią obojga z nich - to jedyny moment, w którym czuć autentyczne emocje, zupełnie jakby nuty "Dance Me to the End of Love" zostały gładko przetłumaczone na język filmu. To jednak zbyt mało, by zatuszować brak artystycznej wizji i niewystarczającą przenikliwość spojrzenia twórców. Ten melorecytujący głos, pokryty na starość szczypiącą w uszy korozją, który porywał tłumy i potrafił uwieść każdą kobietę, zasługuje na coś znacznie lepszego. Tak jak i kobieta, o której śpiewał najpiękniej w swojej karierze.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?