Recenzja filmu

Miłość z Księżyca (2011)
Veit Helmer
Alexander Asochakov
Marie De Villepin

Bajkonur, mamy problem

Zdarzają się co prawda udane sceny rozegrane już w scenerii kosmodromu: na przykład, gdy bohater zostaje uwięziony wewnątrz skafandra kosmonauty i nie może porozumieć się z ukochaną. Zamierzona
Nie od dziś wiadomo, że w kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku, a na stepach nikt nie woła. Mimo to na równinach Kazachstanu, gdzie stoi rosyjski kosmodrom Bajkonur, nieraz daje się słyszeć głosy z gwiazd. Ciekawe wykorzystanie tej nietypowej lokacji jest największą zaletą filmu Veita Helmera.

Lokalna tradycja kazachskich stepów mówi jasno, że cokolwiek spadnie z nieba, należy do tego, kto znajdzie to jako pierwszy. Źródłem humoru w "Miłości z księżyca" jest zastosowanie tej reguły do nietypowych okoliczności. W sąsiedztwie kosmodromu lądują bowiem przede wszystkim kolejne kosmiczne odpady: szczątki statków, sond i inne tego typu żelastwo powracające z gwiazd. Ów złom staje się przedmiotem walki między zamieszkującymi okolicę i trudniącymi się zbieractwem plemionami. Połączenie wschodniej przaśności z kosmicznym kontekstem daje w rezultacie groteskowy efekt, trochę w duchu Kusturicy.

Ale narysowany grubą kreską portret lokalnej społeczności jest tu tylko tłem dla historii miłosnej. Pewnego razu bowiem z nieba spada piękna francuska astronautka Julie (Marie De Villepin), w której z miejsca zakochuje się młodzieniec o przezwisku "Gagarin" (Alexander Asochakov). Amnezja dziewczyny staje się punktem wyjścia dla komedii pomyłek - a ten lekki ton pozwala twórcom przejść do porządku dziennego nad faktem, że działania podjęte przez bohatera są w gruncie rzeczy dość... upiorne. To przecież historia chłopaka, który wykorzystuje seksualnie będącą nie w pełni władz umysłowych kobietę. Czy to efekt dorastania w pielęgnującym patriarchalne zwyczaje środowisku? W końcu mężowie targują się tu między sobą o kupno kolejnej żony, a miejscowa dziwaczka może stać się godnym męskiego spojrzenia obiektem dopiero, gdy podporządkuje się uniwersalnym kanonom urody.

Szkoda, że film posiłkuje się wytartymi kinowymi kliszami w rodzaju tej o brzydkim kaczątku-dziewczątku, które po zdjęciu okularów (a w tym wypadku - wykąpaniu i uczesaniu) czeka cudowna przemiana w lokalną piękność. Stereotypów i prawd obiegowych jest tu zresztą więcej, co dziwi wobec tak nieoczywistego punktu wyjścia. Jak Bajkonur, to bajka, jak bajka – to morał, pomyśleli zapewne twórcy. Mamy tu taki - jak to zresztą z morałami bywa - dość zachowawczy: po chwilowym zachwycie gwiazdami trzeba rozejrzeć się wokół siebie i cieszyć tym, co pod ręką. Cudze chwalicie, najciemniej pod latarnią i tak dalej.

Sprawdza się to o tyle, że istotnie, gdy tylko kamera opuszcza wioskę bohatera, podsycana dotychczas lokalnym kolorytem inwencja opuszcza scenarzystów. Zdarzają się co prawda udane sceny rozegrane już w scenerii kosmodromu: na przykład, gdy bohater zostaje uwięziony wewnątrz skafandra kosmonauty i nie może porozumieć się z ukochaną. Zamierzona przez autorów absurdalna tonacja sprawia, że wiele uchodzi im na sucho. Jednak z czasem kłody rzucane pod nogi bohatera stają się coraz bardziej niedorzeczne. Gdy w kluczowym momencie z braku laku dostajemy żart fekalny, to czas najwyższy, by wysłać w przestrzeń komunikat: Bajkonur, mamy problem.   
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones