Po „Parasite” Bong Joon-ho wraca z filmem, który od pierwszych minut każe się zastanowić, czy świat potrzebuje jeszcze jednej historii o klonach, świadomości i śmierci. Odpowiedź przychodzi
Po „Parasite” Bong Joon-ho wraca z filmem, który od pierwszych minut każe się zastanowić, czy świat potrzebuje jeszcze jednej historii o klonach, świadomości i śmierci. Odpowiedź przychodzi szybko, jeśli opowiada ją Bong, zdecydowanie tak. „Mickey 17” nie jest arcydziełem, ale filmem, który zaskakuje, bawi, drażni i zostaje w głowie na długo po napisach. I choć nie jest wolny od fabularnych dziur, ogląda się go z przyjemnością, która przypomina nieco radość z oglądania „Okji” czy „Snowpiercera”, czuć pasję reżysera i potrzebę zabawy formą oraz treścią.
Robert Pattinson grający tytułowego Mickeya to serce filmu i to dosłownie, bo jego bohater umiera i odradza się wielokrotnie, w coraz to nowych wersjach siebie. Każda z nich jest nieco inna, jakby ewoluowała nie tylko biologicznie, ale też emocjonalnie. Pattinson w tej roli ma luz i precyzję zarazem. Bawi się konwencją, balansując między melancholią a groteską, między byciem ofiarą systemu a jego nieoczekiwanym sabotażystą. I choć jego Mickey bywa naiwny, śmieszny, czasem wręcz żałosny, to właśnie ta nieidealność sprawia, że trudno go nie polubić. Pattinson doskonale czuje ton filmu, gra człowieka, który przypadkiem wylądował w science fiction.
Partnerująca mu Naomi Ackie jako Nasha wnosi do filmu ciepło i emocjonalną kotwicę, której potrzebuje każda dobra historia o kosmosie. Z kolei Mark Ruffalo w roli megalomańskiego przywódcy kolonii Marshalla bawi się każdym gestem, każdym grymasem. To czysta satyra, przerysowana, ale celna. Ruffalo pokazuje, jak łatwo w epoce kultu jednostki śmieszność przeradza się w grozę. To jedna z tych ról, które balansują na granicy parodii, ale nigdy nie tracą wiarygodności, bo aktor w pełni rozumie, kogo gra, człowieka, który pomylił własne ego z boskim powołaniem.
Bong Joon-ho znów okazuje się mistrzem łączenia sprzeczności. Z jednej strony tworzy widowisko pełne światła, ruchu i dźwięku, które aż prosi się o duży ekran. Z drugiej pod tą błyszczącą warstwą kryje się gorzka diagnoza świata, w którym człowiek jest tylko produktem, a śmierć staje się procedurą. To nie pierwszy raz, gdy Bong wykorzystuje fantastyczną scenerię, by mówić o systemie, który mieli ludzi jak mięso. Ale tu robi to lżej, bardziej z uśmiechem niż z gniewem. Jego ironia jest ciepła, a nie cyniczna. Widać, że ten film to dla niego zabawa z konwencją, z oczekiwaniami widzów, z własną legendą.
Wizualnie „Mickey 17” jest przepiękny. Scenografia Fiony Crombie i zdjęcia Dariusa Khondjiego budują świat, który jest zarówno futurystyczny, jak i dziwnie znajomy. Planeta Nilfheim nie wygląda jak obca rzeczywistość, raczej jak krzywe zwierciadło naszej. Zimne laboratoria przypominają korporacyjne open space’y, a plastikowe konstrukcje są tak sterylne, że aż groteskowe. Ten świat nie potrzebuje potworów, sam z siebie jest potworny.
Oczywiście film nie jest wolny od potknięć. Scenariusz ma momenty, w których tempo siada, a niektóre wątki, zwłaszcza te filozoficzne, urywają się, jakby zabrakło odwagi, by dociągnąć je do końca. Czasem można odnieść wrażenie, że Bong za bardzo zaufał konwencji, że liczył na to, iż ironia przykryje wszystko, co nie do końca działa. Ale nawet te pęknięcia mają w sobie coś ludzkiego. „Mickey 17” nie jest filmem idealnym, ale jest filmem żywym, pełnym sprzeczności, jak jego bohater.
To, co najbardziej urzeka, to ton opowieści. Bong potrafi opowiadać o śmierci i egzystencjalnym lęku z lekkością, jakby mówił o czymś codziennym. A może właśnie o to mu chodzi, byśmy zobaczyli, że codzienność już dawno stała się science fiction. Że nasze życie, z rutyną, powtarzalnością i iluzją nieśmiertelności, jest jednym wielkim eksperymentem. Mickey jest w tym sensie współczesnym everymanem, człowiekiem, który wciąż próbuje coś zrozumieć, mimo że system od dawna nie zostawia mu miejsca na wątpliwość.
„Mickey 17” to kino paradoksu. Jest widowiskiem i przypowieścią, farsą i tragedią, żartem i lamentem nad ludzką naturą. I chociaż nie wszystko w nim działa, to trudno się od niego oderwać. To film, który pokazuje, że science fiction może być mądre, ale nie musi być nadęte, że można mówić o tożsamości i śmierci bez patosu, z błyskiem w oku. Dla mnie solidne siedem na dziesięć. Nie dlatego, że czegoś mu brakuje, ale dlatego, że z premedytacją zostawia nas z niedosytem. Bo może właśnie o to chodzi, że Mickey ma wracać. Raz po raz. Tak długo, jak długo będziemy chcieli zrozumieć samych siebie.