Recenzja filmu

Nadzy i rozszarpani (1980)
Ruggero Deodato
Salvatore Basile
Luca Barbareschi

Z kamerą w dżungli

Trudność zrównania dzieła Deodato z pokrewnymi produkcjami tego okresu tkwi w fakcie, że użycie palety wymyślnych bezeceństw nie służyło jedynie taniemu szokowaniu, a stanowiło integralny element
Nawet jeśli nie jest to wiedza powszechna, przełom lat 70. i 80. XX wieku zapisał się poniekąd w historii kinematografii jako okres, w którym nonkonformistyczne zapędy twórców zaczęły owocować postępującymi kontrkulturowymi impulsami, obfitując w niemało pozycji przekraczających granice dobrego smaku. Moda na skromny budżet idący w parze z ekstrawagancką wyobraźnią autorów ówczesnych filmów niższych klas była prognostykiem prawdziwego apogeum w ilości tych, które zarzynane na kasetach VHS bezmyślnie epatowały przemocą, konceptualnym absurdem oraz groteskowo plastikowym kiczem.

Nieco inaczej sprawa miała się we Włoszech, gdzie u schyłku lat 70. przemysł filmowy zaczął odczuwać pierwsze symptomy kryzysu rozwiniętego na skutek ekspansji telewizji komercyjnej oraz nieprzezwyciężalnego naporu hollywoodzkiej konkurencji. Wielu nie godziło się na taki stan rzeczy, próbując przywrócić zainteresowanie tematem okrężną drogą, a mianowicie podkręceniem elementów niejednokrotnie kojarzonych z regionalną kinematografią – widowiskową brutalność i bogate pokłady nieprzytłumionej pornografii. Popularna wcześniej komedia w stylu italiano została niemal doszczętnie wyparta na rzecz hektolitrów czerwonej posoki, przelewanych do kotła reżyserskich preferencji w ilościach hurtowych, a umieszczając sceny fizycznych okropieństw w scenerii zakraplanej egzotyczną wilgocią, można było rzekomo "usprawiedliwić" podobne praktyki doświadczania patologicznego katharsis. Z takiej nomenklatury definitywnym gestem wyłamuje się Ruggero Deodato, którego (nie)sławne dzieło w 1980 roku ugruntowało drogę rozwoju wymarłej już gałęzi kina exploatation, przyjętej pod nazwą włoskiego nurtu kanibalistycznego. Odpychający kontekst produkcji okazał się skutecznie odwracać uwagę od samej treści, przez co na "Cannibal Holocaust"(w Polsce opatrzony urokliwym tytułem "Nadzy i rozszarpani") patrzy się dziś głównie przez pryzmat ciekawostki, której sekret godzą się zgłębić jedynie nieliczni koneserzy.

Nie sposób zareagować zdziwieniem wobec globalnej fali oburzenia, jaka zalała publikę wraz z premierą, na zawsze skuwając film łańcuchem rażących kontrowersji. Mimo dostąpienia zaszczytnego miejsca w zestawieniu najbardziej kasowych produkcji w Japonii oraz znalezienia się w plebiscycie magazynu Total Film wśród dziesiątki najlepszych horrorów wszech czasów, w niemal sześćdziesięciu krajach – w tym w rodzimych Włoszech – projekt został objęty dystrybucyjnym zakazem. Zarzuty wobec Deodato dotyczyły głównie bezpośredniego ukazania licznych zabójstw zwierząt, które w bestialski sposób ginęły na potrzeby filmu naprawdę (za co reżyser został objęty aresztem). Niektórzy nawet zwykli wieszać na nim psy przez twarde przypuszczenia, jakoby – ze względu na niespotykaną dotąd dosłowność i realistyczne ujęcie krwawych scen – na planie mieli być mordowani także aktorzy. I choć na łamach wielu rozpraw sądowych Włoch dowiódł swojej niewinności w tej drugiej kwestii, nie trzeba było czekać, by w opinii publicznej zyskał miano króla skandalu.

Dychotomiczna konstrukcja opowieści zbiera dwa tryby narracji. Śledząc pierwszą połowę, fanom tematu nietrudno będzie doznać fabularnego deja vu; ta dzieli bowiem wspólny mianownik zarówno z gatunkowymi poprzednikami, jak i późniejszymi produkcjami opartymi o utarty szablon. Poznajemy nowojorskiego antropologa Harolda Monroe’a (Robert Kerman), organizującego wyprawę do dżungli celem odnalezienia grupy studentów, którzy mieli przeprowadzać w tych rejonach badania na temat nieznanego ludu uprawiającego kanibalizm. Po dotarciu na miejsce, rdzennym mieszkańcom daleko jest od gościnnego powitania, a widok ich plugawych obrzędów może przyprawić o bóle głowy. Gdy okazuje się, że po zaginionych pozostał jedynie zestaw kości i kamera, badacze zabierają odzyskaną taśmę z powrotem do Ameryki, gdzie materiał zostaje poddany analizie. Tu przemaglowany schemat ulega odwróceniu, a film odkrywa swoje drugie dno – w roli bezwzględnych oprawców nie sytuują się już nieokrzesani ludożercy, a napędzany rządzą finansowego zasiłku biały człowiek.

Trudność zrównania dzieła Deodato z pokrewnymi produkcjami tego okresu tkwi w fakcie, że użycie palety wymyślnych bezeceństw nie służyło jedynie taniemu szokowaniu, a stanowiło integralny element bardziej złożonej autorskiej wizji. Może "Cannibal Holocaust" faktycznie zapisał się w świadomości kulturowej jako protoplasta obrazów o szczególnym natężeniu gore, ale paradoksalnie potrafi być jednocześnie solidnym strzałem w twarz dla tego typu metod przyciągania ślepej uwagi widza. O ile nie bez powodu tytuł pojawia się głównie tam, gdzie dyskurs dotyka tematu kina snuff, o tyle na poziomie wymowy ideologicznej film maluje portret bezpardonowej masakry moralnej tkanki oraz pierwotnych perwersji, których dominacja przybliża proces głęboko nieuświadomionego odczłowieczenia. Nie tylko zaciera granicę między społeczeństwem pozornie cywilizowanym a dzikością tubylczego izolacjonizmu, ale zuchwale rozbiera powierzchowne oceny i przypisywane kulturowo wzorce, co z perspektywy współczesnego widza zdaje się zyskiwać szczególnie interesujący wymiar.

Podobno źródłem inspiracji był dla reżysera repertuar powszechnej telewizji śniadaniowej, która oglądana namiętnie przez jego syna, nie szczędziła drobnostkowości w dokumentowaniu najokrutniejszych scen zbrodni. Można w związku z tym założyć, że pomysł narodził się na bazie mieszanki popularnego wówczas odłamu kina i osobistych refleksji. Już na początku, kiedy członkowie wyprawy "ratunkowej" wchodzą z butami w codzienność mieszkańców, da się słyszeć pogłos mówiący, która strona będzie tu czarnym charakterem. Ostateczny komentarz społeczny wybrzmiewa wraz z drugą połową, która począwszy od szczucia pedantycznie sfilmowanym zabójstwem żółwia, płynnie przechodzi ku katordze rdzennej rasy, spełnionej w formie zbiorowych gwałtów, podpalania domów i kompletnej profanacji ludzkiej intymności. Bohaterowie są doskonale świadomi swojej bezkarności, a wszystko czynią ku zdobyciu jak najatrakcyjniejszego materiału, mającego przełożyć się na upragnioną nagrodę Pulitzera. Mamy więc do czynienia z krytyką nieetycznego dziennikarstwa owocującego przekazywanym masowo stekiem bzdur, ale przede wszystkim – potępienie bezczelnego konsumpcjonizmu, wywyższającego wartość pieniądza ponad humanitarne dobro. Jakkolwiek górnolotnie by to w ogólnym rozrachunku nie brzmiało, autor w żadnym momencie nie podsuwa wyjaśnień pod nos, a w pokrętny sposób pobudza szare komórki do działania. Akurat w tym przypadku technika polega na zmyślnym prowokowaniu co rusz drastyczniejszymi widokami – nie zapominajmy, że całość wciąż tapla się w sosie ociekającego krwią dreszczowca.

Centralną podporą narracyjnego tygla nie jest jednak brutalność ani przewodnia teza, ale sposób jej realizacji. Horror od kinematograficznej kołyski pozostaje gatunkiem najbardziej otwartym na maksymalizowanie wrażeń (głównie tych z pogranicza osaczającej atmosfery a sadystycznego ekstremum), czego naturalnym skutkiem jest nieustanne poszukiwanie drogi do skrócenia dystansu między ekranem a fotelem. Medialna nagonka, jaka narodziła się wokół "Cannibal Holocaust", pokazuje, że kiedy wydestylowanie historii z roztworu fikcji udaje się aż za bardzo, sprawy mogą łatwo wymknąć się spod kontroli. Prekursorskie zastosowanie stylizacji found footage odcisnęło piętno na przyszłości kina grozy, przebijając tym samym pancerz bezpiecznego modelu odbiorczego. Quasi-realistyczna estetyka wsparta ziarnistymi ujęciami analogowej taśmy buduje chłodne oko kamery, która z niekomfortową obojętnością śledzi poczynania kilkorga bohaterów, stając się w końcu równie surowym zapisem zemsty napadniętego plemienia. Jednorazowy eksperyment techniczny przejął funkcję postulatu, według którego twórcy konfrontują publikę z uczuciem niemal namacalnego niepokoju, testując równolegle wytrzymałość na obcowanie z celuloidową przemocą. Nie będzie przesadą stwierdzenie, ze opus magnum włoskiego reżysera pod względem formalnym wyprzedziło swoje czasy. Techniczny rekonesans dopełnia zaś ponury, syntezatorowy soundtrack Riza Ortolaniego, przytłaczający klaustrofobicznym brzmieniem wyjątkowo bezwzględnie, przez co wystarczy zaledwie kilka nut, aby odbiorca roztopił się niczym wiosenny śnieg.

Przy zaskakującej złożoności interpretacyjnego klucza penetrowana problematyka otrzymuje puentę w formie sugestywnej myśli profesora Monroe’a – "Zastanawiam się, kim są prawdziwi kanibale". Ludzie, którzy pod naporem prymitywnych rytuałów konsumują wnętrzności własnych pobratymców, czy uprzywilejowani kulturowo uczeni, nienapotykający oporu przed bezczeszczeniem cudzego mienia ku własnej uciesze i finansowej korzyści? Choć Deodato stawia pytania jasno i konkretnie, reakcja publiki dowodzi jednego – kino eksploatacji nie jest dobrym miejscem na upychanie ważkich tematów, jakkolwiek nowatorskie nie byłoby ich podanie. Natłok agresywnych obrazów do teraz bowiem sprawia, że wartość przekazu łatwo przecieka przez palce. A może widzowie celowo pomijają ten szerszy aspekt? W końcu nikt, przygnieciony ciężarem filmu, nie miał ochoty jeszcze długo po zakończonym seansie czuć się źle sam ze sobą – jako lekkoduch, jako konsumpcjonista, jako człowiek.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Nadzy i rozszarpani
"Cannibal Holocaust" w reżyserii Ruggero Deodato to jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w... czytaj więcej
Recenzja Nadzy i rozszarpani
"Cannibal Holocaust" jest klasykiem, o którym każdy fan filmów grozy słyszał. Kultowe dzieło stało się... czytaj więcej
Recenzja Nadzy i rozszarpani
Półtorej godziny to o 90 minut za długo jak na ten film. Prawdopodobnie najgorszy film jaki w życiu... czytaj więcej