Wszyscy to wiemy: nie ma nic śmieszniejszego, niż jak się chłop za babę przebierze. W "Państwie Rose", remake'u komedii z Michaelem Douglasem i Kathleen Turner, żaden mężczyzna nie przywdziewa wprawdzie damskich fatałaszków, ale humor opiera się na tym samym schemacie – zamianie tradycyjnych ról płciowych. Póki Theo (Benedict Cumberbatch) zapewnia byt, a Ivy (Olivia Colman) dogląda domowego ogniska, ich wspólna egzystencja przypomina sielankę. Jednak gdy okoliczności zmuszają ich do odwrócenia tego porządku, na fasadzie idealnego związku zaczynają pojawiać się rysy.
Znak czasów: o ile pod koniec lat 80. historię zwaśnionego małżeństwa opowiadał nam prawnik (będący także reżyserem Danny DeVito), o tyle współczesnych państwa Rose poznajemy w gabinecie terapeutki. I choć jej diagnoza nie pozostawia złudzeń – nie ma czego ratować – ani bohaterowie, ani scenarzysta nie przyjmują tego do wiadomości. Tony McNamara piętrzy wprawdzie rozczarowania i nieporozumienia, które jeszcze niedawno szalejącą za sobą parę oddzielają murem nienawiści i pogardy, ale zawsze gdy wydaje się, że Theo i Ivy już, już rzucą się sobie do gardeł, łagodzi sytuację. Gdyby inaczej rozstawić akcenty, znaleźlibyśmy się w Bergmanowskim piekle samotności. W konwencji komediowej to po prostu poprzedzony przydługą dygresją kawał z łatwą do przewidzenia puentą.
W przeciwieństwie do Michaela Leesona – scenarzysty wersji z 1989 roku – McNamara pozwala sobie na liczne skoki w bok względem oryginału pióra Warrena Adlera. Nowa "wojna" państwa Rose to po prostu satyra na współczesne relacje romantyczne. Linia frontu przebiega tu równolegle do oczekiwań społecznych, chęci sprostania im lub wyłamania się z nich: odgrywania roli kobiety sukcesu (jak mówi Ivy, jako feministka nie może zgodzić się na powrót do obowiązków kury domowej) i przepraszania za to, że jest się białym, heteroseksualnym mężczyzną (tak, Theo dosłownie przeprasza za ten "przywilej").
Zmianę podejścia najlepiej odzwierciedla zresztą tytuł: to już nie "wojna", lecz po prostu "Państwo Rose". Ot, codzienne piekiełko wspólnego życia, w którym to, co paradoksalnie miało łączyć – wszak przeciwieństwa się przyciągają – niespodziewanie zaczyna dzielić. A że McNamara wyposaża swoich bohaterów w cięte języki i cierpkie poczucie humoru, ich orężem są przede wszystkim słowa. Czasami proste inwektywy ("Theo – co za dupek"), czasami ironiczne i pełne goryczy przytyki celnie trafiające w najczulsze punkty – lęki, marzenia, aspiracje drugiej osoby ("Chciałaś tylko, abym tańczył w Ivy show", "Jesteś studnią potrzeb bez dna").
Widać, że ta słowna szermierka sprawia dużo radości zarówno Colman, jak i Cumberbatchowi, ale oboje pozostawiają miejsce na refleksję. Mimo że zarówno Ivy, jak i Theo nie zamierzają odpuścić, nie mamy wątpliwości, że w głębi serca cierpią, widząc, jak dawna namiętność stopniowo ustępuje miejsca równie zajadłej nienawiści. Jednak to raczej interpretacja aktorów niż dialogi same w sobie wywołują śmiech. W ustach odtwórców gorszej klasy brzmiałyby one jak pretensjonalny bełkot.
Niestety "Państwo Rose" cierpią na jeszcze jedną, typową dla współczesnego kina przypadłość: nie wytrzymują porównania z oryginałem (w końcu mało która produkcja nie jest dziś remakiem, rebootem, sequelem, preqelem lub requelem). To, co Leeson zamknął w pierwszym akcie (lub przekazał mimochodem), McNamara żmudnie buduje przez dwie trzecie czasu ekranowego. Nie zawsze udaje mu się też trafić w odpowiedni ton (patrz: grana przez Kate McKinnon Amy i jej końskie zaloty wobec Theo – bo jak powszechnie wiadomo, nie ma nic śmieszniejszego niż napastowany seksualnie facet). Tym bardziej twórcy powinni podziękować Colman i Cumberbatchowi. Tylko dzięki ich talentowi "Państwa Rose" da się oglądać bez bólu.
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu