Kiedy Patryk Vega nakręcił swojego "Putina", wyszedł mu film może zły i kuriozalny, ale przy okazji absolutnie osobny, autorski. A tu nagle dziwny zwrot akcji: za ten sam temat zabiera się Olivier Assayas, uznany twórca międzynarodowego kina autorskiego, laureat nagród i dysponent prestiżu, a wychodzi mu film nudniejszy i bardziej nijaki. Niestety, "The Wizard of Kremlin" przypomina wikipedyjną wyliczankę faktów z najnowszej historii Rosji – z tą różnicą, że Wikipedia jest fajniejsza. Najbliżej bycia "jakimś" jest tu chyba Jude Law w roli Putina, wdzięcznie naśladujący prezydenckie manieryzmy i mowę ciała. Ale kiedy spytacie, czy jest tu też jakieś godne Vegi kuriozum, to odeślę Was pod ten sam adres. Putin przemawia bowiem głosem Jude’a Lawa z całym dobrodziejstwem inwentarza – łącznie z jego brytyjskim akcentem. A najśmieszniejsze, że to nawet nie jest film o Putinie.
Głównym bohaterem "The Wizard of Kremlin" jest przecież Wadim Baranow (Paul Dano), fikcyjny protagonista powieści Giuliana da Empolego, która posłużyła za podstawę scenariusza. Mówi się, że Baranow był inspirowany osobą rosyjskiego polityka Władysława Surkowa. W rękach Assayasa jest jednak przede wszystkim kluczem do portretu Rosji przełomu wieków. Reżyser cofa się do wczesnych lat 90. i podąża dalej tropem swojego bohatera: Wadim przechodzi ścieżkę od ambitnego reżysera teatralnego przez cynicznego producenta telewizyjnych reality shows po bezwzględnego spin doctora i naczelnego propagandystę Rosji, który pomógł wynieść Władimira Putina na jego carski tron. Po wycofaniu się z polityki Baranow postanawia jednak wyznać swoje grzechy amerykańskiemu dziennikarzowi (Jeffrey Wright) i jego spowiedź stanowi ramę narracyjną filmu. To opowieść o stopniowej deziluzji idealisty odkrywającego, że Rosja nie zmieniła się wcale po upadku żelaznej kurtyny. Ale też opowieść o artyście, który spełnia swoje marzenie i zaczyna dosłownie kreować rzeczywistość – nawet jeśli musi uciec się do języka kiczu i przemocy.
Assayas brał już na warsztat burzliwe karty historii w takich filmach jak "Carlos" (2010) czy "WASP. Sieć szpiegów" (2019). W "The Wizard of Kremlin" próbuje jednak objąć wzrokiem naprawdę spory kawał dziejów i w rezultacie skacze po łebkach. Opowieść zaczyna się w tonie nostalgii za przedpotopowo obciachowymi fryzurami lat 90., ale szybko przechodzimy do kartkowania kolejnych rozdziałów podręcznika. No i leci: "abdykacja" Borysa Jelcyna, wojna w Czeczenii, zatonięcie okrętu Kursk, pomarańczowa rewolucja, Pussy Riot, olimpiada w Soczi, aneksja Krymu… Assayasowi nie udaje się zbudować dramaturgii tego ciągu wydarzeń: raczej wylicza rzeczy niż pokazuje, jak jedna wynika z drugiej. A przy okazji w ich natłoku gubi swojego bohatera.
Nie wiem, może Assayas chciał zrobić Baranowa everymanem porwanym przez nurt dziejów. Problem w tym, że sprzeczności, z których uszyto tę postać, nie sumują się nawet w konsekwentną nijakość. Wręcz przeciwnie: nawzajem się znoszą. Wadim ma być zarazem narratorem-obserwatorem, jak i szarą eminencją rosyjskiej historii; jest bohaterem fikcyjnym, ale wchodzi w interakcje z postaciami historycznymi. Niby nazywają go Magiem z Kremla i "nowym Rasputinem", który z tylnego siedzenia dyryguje wzlotem Putina – ale przez cały film pozostaje postacią pasywną, podczas gdy to właśnie Putin zdaje się mieć kierownicę w ręku. Trudno nawet powiedzieć, co Baranowa motywuje. Ideały młodości porzuca bez większego żalu, gdzieś między scenami. Oskarżenia o przykładanie ręki do ludobójstwa zbywa cynicznym "cóż, bywa". A w końcu postanawia się wyspowiadać obcemu facetowi, bo tamten opublikował na Twitterze fajny cytat.
Równie zagadkowa jest osoba ukochanej Wadima, Ksenii (Alicia Vikander), która na przemian pojawia się w jego życiu i znika – trochę na kształt postaci Robin Wright z "Forresta Gumpa" (1994). Sam Baranow w sumie też przypomina Gumpa: postanawia opowiedzieć swoje życie przypadkowemu rozmówcy, wchodzi w interakcje z szeregiem postaci historycznych, wzbogaca się, trafiając na dogodny dziejowy moment. No i jest soczewką, w której odbija się historia jego kraju.
Przy okazji Paul Dano gra tu jedną ze słabszych ról w karierze, lunatykując sobie beznamiętnie przez bite dwie i pół godziny. Może o to chodziło, żeby Jude Law zjadł go na śniadanie. Ale w rezultacie Assayas niechcący robi przysługę Putinowi. Oczywiście mówi się tu o wojnie, ludobójstwie i innych zbrodniach rosyjskiego prezydenta – ale to tylko słowa dotyczące wydarzeń spoza kadru. Patryk Vega w swoim filmie w dziwaczny sposób umniejszył winę Putina, pokazując go jako narzędzie w rękach Szatana i podpowiadając mu klasyczną wymówkę: "Devil made me do it". Assayas w "The Wizard of Kremlin" pokazuje go zaś jako faceta, który sprawuje totalną kontrolę, nawet nie nad swoim krajem, tylko nad Historią. Wychodzi, że wbrew tytułowi, to z Putina – a nie z Baranowa – jest niezły sztukmistrz.
Mamy tu do czynienia z klasyczną zagwozdką historiografii. Relacjonując przeszłość z dystansu teraźniejszości, trudno nie widzieć Wczoraj jako prowadzącego wprost do Dzisiaj. Sęk w tym, że ten ciąg jest oczywisty tylko w retrospekcji. Uczestnicy historii nie mieli nad nią władzy absolutnej, w najlepszym wypadku płynęli na jej fali – tak jak Putin, polityk bądź co bądź piekielnie skuteczny. Tymczasem w "The Wizard of Kremlin" mamy scenę, w której Wadim odwiedza farmę internetowych trolli i mówi do nich: hej, chłopaki, zamieńcie internet w pole bitwy skonfliktowanych ze sobą baniek. I ci zamieniają. To nie tylko rzadki moment, w którym bohater faktycznie popisuje się "czarodziejską" kompetencją. To również moment, w którym Assayas ostatecznie kopie swojemu filmowi grób.
Jasne, Rosja faktycznie przykłada rękę do internetowej polaryzacji, korzystając na rozpętanym w ten sposób chaosie. Ale wątpię, żeby wszystko zostało punkt po punkcie zaplanowane w gabinecie jednego bondowskiego złola. Tym bardziej wątpię, że plan poszedł dokładnie po jego myśli, bez udziału przypadków i zbiegów okoliczności. Jak gdyby rzeczywistość nie była chaotyczna i przygodna, tylko stanowiła zamknięty system podatny na kontrolę jakiegoś Arcyłotra. I jasne, Wadim jest postacią fikcyjną, więc może popisywać się mocą nadprzyrodzonej wnikliwości. Ale taki chwyt koniec końców wpycha Assayasa w tę samą pułapkę, w którą wpadł Vega, nawet jeśli Polak nakręcił, hmm, "ciekawszy" film niż Francuz. Obaj twórcy zamienili historię najnowszą w spiskową fantazję, która zamiast wyjaśniać mechanizmy dziejowe, ucieka się do banalnego rozłożenia rąk: zło jest złe. Odpowiem w tym samym tonie: zły film też jest.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu