Są żarty, które stają się zabawne dopiero w procesie powtarzania. Powiedz raz – nic. Powiedz drugi, trzeci, czwarty – za każdym razem śmieszniej. Żeby było jeszcze śmieszniej, zachodzi tu dziwna zbieżność między sucharem a buddyjskim koanem: jedno i drugie dowodzi, że repetycja bywa drogą do olśnienia. Jim Jarmusch już dawno temu zauważył to podobieństwo. Jego filmy często przyjmują formę komedii w trybie zen. Powtarzane przez reżysera z kamienną twarzą drętwe gagi nabierają z czasem przenikliwości buddyjskich sentencji, nad jakimi medytują w klasztorach adepci. "Father Mother Sister Brother" również płynie sobie powoli w monotonnym rytmie, który ma skłaniać do kontemplacji. A jednak olśnienie nie chce przyjść. Tak jakby Jarmusch po latach pracy przebił się na drugą stronę zen, gdzie suchar przestaje być oświecony i staje się na powrót po prostu sucharem.
W swoim najnowszym projekcie Jarmusch wraca do formuły opowieści nowelowej, którą testował już kilkakrotnie. "Mystery Train" (1989) był filmowym tryptykiem, "Noc na Ziemi" (1991) – kolekcją pięciu scenek sytuacyjnych, a "Kawa i papierosy" (2003) – zbiorem kręconych na przestrzeni lat miniaturek. "Father Mother Sister Brother" bierze coś z każdego z nich: Jarmusch pożycza trójdzielną strukturę z "Mystery Train", niczym w "Nocy na Ziemi" zabiera nas na podróż dookoła świata, jak w "Kawie i papierosach" inscenizuje szereg wariacji na tytułowy temat. Tym razem za temat robią więc relacje familijne: rodziców z dziećmi, dzieci z rodzicami, braci z siostrami. Jeff (Adam Driver) i Emily (Mayim Bialik) odwiedzają żyjącego na amerykańskim odludziu ojca (Tom Waits). Timothea (Cate Blanchett) i Lillith (Vicky Krieps) wpadają na doroczną herbatkę u matki (Charlotte Rampling). Skye (Indya Moore) i Billy (Luka Sabbat) po raz ostatni odwiedzają mieszkanie po zmarłych rodzicach. Właśnie streściłem Wam film.
Cały numer "Father Mother Sister Brother" polega jednak nie na śledzeniu akcji, tylko na uważnym byciu z bohaterami. Oglądając, mamy wczuć się w rytm, który objawia się dopiero po przekroczeniu granicy nudy i żenady. Już zafiksowany na poezji "Paterson" (2016) miał fabularny szkielet oparty na zwrotkach/dniach tygodnia. Tym razem Jarmusch również celuje w formę filmowego wiersza. Rymuje się zatem nie tylko tytuł (oryginalny), ale też postacie, dialogi, zachowania. Każdy z rozdziałów opiera się na podobnym punkcie wyjścia i w każdym powracają te same motywy w kolejnych iteracjach. Bohaterowie przyjeżdżają i odjeżdżają, rozmawiają o wodzie, wyliczają rodzaje narkotyków, ktoś wznosi toast, ktoś pokazuje zegarek Rolexa, ktoś używa zwrotu "Nowhersville" albo powiedzenia "Bob’s your uncle". Piosenka "Spooky" autorstwa Dusty Springfield spina film klamrą, a w charakterze refrenu powraca obraz śmigających ulicami deskorolkowców. Na ich widok czas na ekranie zwalnia, jakby w akcie kamerowej epifanii. Jarmusch próbuje wprowadzić nas w stan niewymuszonej uważności – takiej, jaka cechuje autora haiku, który dostrzega cud w najbanalniejszym przejawie rzeczywistości.
Momentami się udaje. Dość powiedzieć, że cokolwiek robi akurat na ekranie Tom Waits, ma walor małego fenomenu. Ale jego naturalna, chropawa charyzma obnaża przy okazji, jak bardzo strategia Jarmuscha przypomina próbę chwytania w sieć powietrza, jak bardzo zależy od tak zwanej "chemii". Waits jest samograjem i emanuje niewymuszoną naturalnością, której poszukuje reżyser. Rezonuje. Cate Blanchett, znerwicowana, z brytyjskim akcentem, w bibliotekarskim sweterku i grubych okularach, rezonuje już gorzej. Bo jest przebrana, wymyślona, ewidentnie gra rolę. Nawet jeśli gra ją dobrze, wnosi element fałszu. Podobnych zgrzytów jest zresztą więcej: choćby ewidentna tylna projekcja w licznych scenach jazdy samochodem – znak, że zainscenizowano je w studiu. I trudno powiedzieć, czy to kolejny suchar, hołd dla techniki znanej z klasyki kina czy może rezultat budżetowych ograniczeń.
Oczywiście dysonans był częściowo zamierzony: "Father Mother Sister Brother" jest przecież filmem o niedopasowaniu. "Konflikt" byłby tu za mocnym słowem, chodzi raczej o niezgrabne, krępujące mijanie się – interpersonalne i międzypokoleniowe. Rodzice i dzieci, o których opowiada Jarmusch, pozostają dla siebie nawzajem zagadkami. Nie znają się za dobrze ani nie rozumieją. Rzadko spędzają ze sobą czas, prowadząc osobne życia, którymi nie chcą dzielić się z krewnymi. Nominalnie bliscy, w rzeczywistości są sobie dalecy. Tylko bliźniacy Skye i Billy pozostają w stanie niemal telepatycznej bratersko-siostrzanej harmonii. Ale nawet oni odkrywają, że ich nieżyjący rodzice zostawili po sobie tajemnice na tajemnicach, które nigdy nie doczekają się rozwiązania.
Idąc tym tropem, trudno nie obejrzeć "Father Mother Sister Brother" jako filmu o pokoleniowym pojedynku na bycie cool. Pojedynku, który ewidentnie wygrywa generacja Rampling, Waitsa oraz Jarmuscha, czyli dzieci kontrkultury, tak zwani baby boomers. Driver i Bialik wcielają się w sztywnych normalsów, tym sztywniejszych, im bliżej Waitsa stoją. Postać Krieps wygląda może bardziej przebojowo niż jej grana przez Blanchett siostra – ale jako życiowo rozkojarzona Lillith gaśnie u boku dostojnej Rampling, matki, która łaskawie toleruje córkę przez pół godziny raz do roku. Nawet totalnie stylowi Skye i Billy bledną w cieniu swoich tajemniczych ekstrawaganckich starych. W sumie nie powinno to dziwić: Jarmusizm zawsze polegał na specyficznej hipsterskiej blazie. Ale to "bycie cool" było bezceremonialne, miało w sobie szczery entuzjazm nie jakiegoś tam Pana Jarmuscha, tylko Jima – entuzjasty fajnego kina, fajnej muzyki i fajnych książek. W "Father Mother Sister Brother" jednak czuć już tylko odruch, manierę. Jarmusch dalej powtarza, ale głównie powtarza SIĘ. Zamiast cudu znajduje zaś nudę.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu