"Nieczystą grę" ogląda się niczym rozpaczliwą próbę odzyskania dawnej chwały poprzez serię wymyślnych inscenizacji krzyczących "ej, tutaj jestem!". Tyle że po reżyserze tej klasy i renomy,
Parker to nazwisko tak samo zwyczajne jak wymodelowana chirurgicznym skalpelem twarz jego posiadacza, który już zwyczajny nie jest. Zbir ten, zrodzony na kartach powieści człowieka ukrywającego się pod pseudonimem Richard Stark, to nie, bynajmniej, złodziej o gołębim sercu, który brzydzi się rozlewem krwi. Nade wszystko ceni sobie pragmatyzm, to jego świecka religia i życiowa filozofia zarazem. Jak zajdzie potrzeba, przywali nawet matce prowadzącej spacerówkę i potrąci zakonnicę na pasach. Liczy się wyłącznie to, ile zarobi. Aczkolwiek istnieje dla niego jedna, święta zasada: nigdy nie podstawi nogi tym, z którymi akurat jest na robocie.
Człek o pogodnym licu Marka Wahlberga ma owych reguł znacznie więcej. Socjopatyczne rysy tamtego antybohatera złagodniały, nawet da się, co niewiarygodne, tego gościa polubić. Zniknęła ugotowana na twardo sensacja, na jej miejsce wskoczyła tyleż brutalna, co minoderyjna strzelanina na miękko ze zrębami pretekstowej fabuły. Shane Black, od paru lat przechadzający się gdzieś na dalekim skraju hollywoodzkiego limbo, powrócił z projektem, który na papierze powinien być dla niego okazją do naprężenia kreatywnego bicepsa. Może i na poziomie scenariusza ta galopada niekiedy faktycznie pomysłowych sekwencji (pościg samochodowo-pieszy na torze jeździeckim to coś niecodziennego nawet jak na kino akcji) oraz całkiem zabawnych scen (jak ta z odstrzelonym uchem) jakoś działała, ale zupełnie nie sprawdza się jako koherentna opowieść. Zwłaszcza przy miałkiej i ospałej reżyserii Blacka, zupełnie nieprzystającej do kinetycznej energii i awanturniczego charakteru, do których zdążył już nas przyzwyczaić.
Oparta luźno, prawie że niezauważalnie na książkach Starka historia rozpoczyna się od klasycznego podstępu, którego ofiarą pada sam szczwany Parker, przechytrzony po skoku na bank przez, jak się okazuje, rewolucjonistkę z republiki bananowej finansującej przewrót przeciwko panującej gdzieś hen daleko dyktaturze. Ta zniewaga trupa wymaga. A przynajmniej do czasu, kiedy na horyzoncie pojawia się jeszcze większa kasa do wyjęcia. Trzeba tylko ukraść skarby z pokładu hiszpańskiego galeonu. Parkera nie obchodzi żadna tam motywacja społeczno-polityczna, tylko dolary, ale nie jest w tym osamotniony. W wyścigu po pieniądz ma przeciwko sobie niejednego konkurenta, w tym mafijną organizację Ekipa, z którą ma na pieńku od dawien dawna (u Starka to z tego powodu musiał przemodelować sobie buziuchnę), ale prędko przestaje być istotne, kto z nim, tylko kto do kogo strzela. Bo strzela się tu dużo, bardzo dużo, jakby samym hałasem Black usiłował odwrócić uwagę od miałkości całej reszty. Intensywność owego spektaklu nie rekompensuje jednak zerowego napięcia, braku poczucia stawki. Zupełnie jakby za kamerą stanął debiutant podjarany stylem Blacka i chcący go naśladować, a nie sam Black.
Dlatego też "Nieczystą grę" ogląda się niczym rozpaczliwą próbę odzyskania dawnej chwały poprzez serię wymyślnych inscenizacji krzyczących "ej, tutaj jestem!". Tyle że po reżyserze tej klasy i renomy, facecie, który niemalże samodzielnie wykuł swoją twarz na kalifornijskim ekwiwalencie góry Rushmore, współtworząc nowoczesne kino akcji i sensacji, można i trzeba spodziewać się więcej niż jałowych prób odzyskania utraconego królestwa. Bo zrealizowany po linii najmniejszego oporu, bez wyobraźni, szarobury film to streamingowa średnia, poziom byle jakiego chałturnictwa, który nie ma nic wspólnego z błyskotliwością tego, co robił Black nawet nie tyle trzydzieści lat temu, ale jeszcze w zeszłej dekadzie. Niestety, proponowany przez niego przepis na kino gatunkowe najwyraźniej nie współgra z ograniczeniami i wymogami dostawców rozrywki taśmowej i masowej. Bo rzecz nie w tym, że się zużył, zatarł i przedawnił, ale potrzebuje ikry. Niewykluczone jednak, że teraz Blackowi chodzi już tylko o to, o co chodzi Parkerowi.
I nie ma w tym niczego złego, motywacja jak każda inna, tyle że kino ma to do siebie, że potrzebuje odrobiny magicznego składnika, jakim jest serducho. Proszę mi wybaczyć ten nadmierny sentymentalizm, ale nie chodzi ani o pierwszego lepszego wyrobnika, ani o anonimową postać, tylko o popkulturowe ikony. Cóż, żadna z nich nie przypomina w "Nieczystej grze" siebie.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu