Recenzja filmu

Ostateczna rozgrywka (2004)
Sidney J. Furie
Dolph Lundgren
Elias Zarou

W studni głupot bez dna

Zacznę może od jakże banalnego stwierdzenia, że rzeczą, którą kocham najbardziej na tym świecie, jest kino. Nic tak jak ono nie jest w stanie wpłynąć na wszystkie nasze uczucia za pomocą tylu
Zacznę może od jakże banalnego stwierdzenia, że rzeczą, którą kocham najbardziej na tym świecie, jest kino. Nic tak jak ono nie jest w stanie wpłynąć na wszystkie nasze uczucia za pomocą tylu sposobów: muzyką, grą aktorów, wspaniałymi historiami czy pięknymi obrazami. Oprócz tego,kocham je za jeszcze jedno. Mianowicie za to, że mimo kolosalnej schematyczności i postępującej eksploatacji tematów, kino cały czas potrafi zadziwiać. I bynajmniej nie mam na myśli tu oryginalnych, świetnie zrealizowanych filmów, nowatorskich rozwiązań czy szokujących zakończeń, lecz kompletnie coś przeciwnego. Mieszcząc myśl w dwóch słowach, mam na myśli: złe kino.

Od razu przyznam się, że należę do tego gatunku widza, który uważa, że raz na jakiś czas każdy szanujący się kinoman powinien z premedytacją zobaczyć jakiś kompletnie beznadziejny film. Ot, choćby dla kontrastu dla tych lepszych.Ponieważ od zawsze starałem się tego nie zaniedbywać,filmów na "poziomie zero" widziałem już całkiem sporo. Zadziwiające w tym wszystkim jest to, że podczas seansu "Ostatecznej rozgrywki" okazało się, że istnieją jeszcze poziomy "poniżej zero" z czego wcześniej nie do końca zdawałem sobie sprawę. Głupota filmowych twórców, tak jak w tytułowej i przysłowiowej studni bez dna, wydaje się nie mieć końca.Oczywiście, w takiej sytuacji absolutnie nie napiszę, że "Ostateczna rozgrywka" to najgorszy film, jaki istnieje. Jestem przekonany, że jeszcze gorsze produkcje ciągle czekają gdzieś tam nie odkryte. Podczas projekcji filmu zacząłem zastanawiać się również nad zagadką,dla kogo ten film tak naprawdę został zrobiony. Skojarzenie, które mnie naszło jest dosyć dziwne - "Ostateczna rozgrywka" to film nakręcony chyba tylko dla ludzi porządnie zamroczonych alkoholem, wracających do domu z jakiejś imprezy i ostatkiem sił włączających pierwszy lepszy filmowy kanał w telewizji.

Biorąc pod uwagę fabułę "Ostatecznej rozgrywki", nie ma w tym nic dziwnego. Sidney J. Furie, scenarzysta i reżyser w jednej osobie i, jak mniemam, człowiek w największej mierze odpowiedzialny za to dzieło, chyba specjalnie tak ją skonstruował, by nie wiadomo było, o co tak naprawdę w niej chodzi. Absurdami i niedorzecznościami wychodzącymi z ekranu każdym możliwym bokiem można obdzielić kilkadziesiąt innych produkcji. Widz trzeźwy w tych absurdach się nie połapie,ale przynajmniej zda sobie sprawę z istnienia niedorzeczności. Kinoman zamroczony bez zbędnego narzekania przyjmie wszystko jak leci.Akcja filmu dzieje się w jednej z wielkich metropolii amerykańskich -choć z szacunku do niej nie napiszę w jakiej -gdzie przestępczość została wytępiona do absolutnego minimum. Wszystko dzięki skorumpowanej policji, która, choć owszem, poradziła sobie z bandytami, wykorzystując nielegalne sposoby, to nadal nadużywa prawa dla osiągnięcia osobistych korzyści. Skorumpowanych policjantów w filmie jest na pęczki. Żeby było widzowi łatwiej, każdy z nich wygląda jak zbir, nosi skórę i kałacha za pazuchą, ma brodę, dzikie spojrzenie i ponurą minę. Właściwie, nie ważne jest, czy są to skorumpowani policjanci, czy współpracujący już z nimi mafiosi lub jacyś inni wynajęci do pomocy najemnicy.Sidney J. Furie wskazuje nam ich palcem i mówi: "oni są źli". I tyle. Reszta nie jest ważna. Z drugiej strony mamy również dobrych policjantów, choć aby zbytnio nie dezorientować widza, ich liczba w filmie wynosi jeden. Frank Gannon (Dolph Lundgren), bo o nim mowa, to szlachetny glina, który postanawia zeznawać przeciw swoim kolegom, wsadzając ich tym samym do więzienia.Podglądamy więc zmagania jedynego dobrego policjanta, któremu na początku dnia służby przydzielona została stażystka kandydująca na policjanta, dziewczyna o imieniu Billie (Polly Shannon). Z początku nieudacznica nie potrafiąca zakuć bandyty, w dwie godziny później, pod bokiem Franka,wyrośnie na prawdziwą maszynę do zabijania.Generalnie, ta bohaterka też jest nieważna. Pojawia się w scenariuszu tylko po to, by raz na jakiś czas bohater grany przez Lundgrena mógł uratować komuś życie. I vice versa.

Muszę się przyznać, że absurdy fabularne przytłoczyły mnie i najzwyczajniej w świecie zostałem pokonany. Z początku zastanawiałem się, dlaczego propozycja przekupienia Franka, by nie zeznawał przeciw skorumpowanym policjantom, pojawiła się dopiero na kilka godzin przed całą sprawą w sądzie. Dlaczego nikt nie wyszedł z propozycją ani nie zaczaił się na niego wcześniej? Kiedy Frank zabił w samoobronie kilku złych policjantów, strzelających do niego z niezarejestrowanych i nielegalnych karabinów maszynowych, jakich nie posiada nawet wojsko, a mimo to był ścigany już przez tych dobrych, jeszcze się trzymałem. Z kolei w momencie, kiedy agenci C.I.A., wyglądający, nawiasem mówiąc, jak jacyś informatycy, przyłączyli się do Franka, a nawet ochoczo zgodzili się strzelać bez zastanowienia do wszystkiego, co tylko wskaże nasz dobry glina,zaczęły się schody. Kiedy Frank podróżował z miejsca na miejsce, niby w poszukiwaniu nowych dowodów, a w każdym z tych miejsc wyskakiwały na niego przeważające siły liczebne skorumpowanych policjantów, zwyczajnie się poddałem. Zostawiając za sobą meandry intrygi, postanowiłem dać porwać się nurtowi i założeniom filmu i skupiłem się na tym, co tygrysy lubią najbardziej. Na akcji.

Sidney J. Furie zdecydowanie próbował swoją produkcją zwyciężyć w kategorii: "największa ilość wystrzelonych pocisków w jednym filmie". Popełnił jednak błąd taktyczny, bo zwyczajnie zrobił za krótki film. Sama akcja jest dość schematyczna. Frank jeździ sobie w różne miejsca, tam wyskakują na niego "źli" strzelający z różnych pistoletów maszynowych z nieskończoną ilością amunicji, a on odpowiada tym samym. I tak w kółko. W jednej takiej sekwencji, kiedy połowa szturmujących skorumpowanych policjantów została już wykończona, pojawia się wsparcie w postaci ciężarówki i vana. Wozy obładowane dodatkowymi skorumpowanymi policjantami, którzy tak że strzelają z wszystkiego, co mają (nie strzelają tylko kierowcy) suną na Franka i Bille, lecz ten pierwszy wyskakuje na ulicę, sycząc do partnerki standardowe "osłaniaj mnie" i odpowiada ogniem.Z tego fragmentu można dowiedzieć się, że śmiertelnie trafiony kierowca nie tylko opuszcza głowę na klakson, ale również stopę na hamulec. Frank wiedział już o tym wcześniej, dlatego nie ruszył się nawet o milimetr, kiedy ciężarówka z martwym kierowcą sunęła prosto na niego, ale ostatecznie wyhamowała przed bohaterem. W filmie mamy jeszcze walki wręcz, choć jest ich mniej niż strzelanin. Nie podejmuję się jednak opisania tych wygibasów.

Dolph Lundgren co prawda nigdy nie należał do czołówki hollywoodzkich twardzieli, pozostając w cieniu Arnolda Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone czy Stevena Seagala, ale występy w takich bardzo dobrych filmach, jak"Uniwersalny żołnierz" czy"Johnny Mnemonic" pozwoliły mu na zyskanie pewnej popularności i sporej grupy fanów. Jego upadek, tak jak dla większości z nich, nastąpił po 2000 roku i był czymś zupełnie naturalnym. Przesadą jest jednak występ w filmie, który w mojej ocenie powinien mieć status pół-amatorski. Ten upadek jest po prostu za brutalny. Szkoda trochę Lundgrena, bo Szwed zwyczajnie daje się lubić. Z premedytacją nie wspominam nic o innych aktorach występujących w "Ostatecznej rozgrywce", bo będąc zupełnie szczerym, łapanką z ulicy osiągnięto by nie gorsze efekty.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones