Już na początku filmu Scorsese zaznacza, że to nie jest adaptacja "Biblii", a powieści Kazantzakisa. Pomimo tego przez blisko 160 minut byłem przekonany, że to film obrazoburczy. Ostatnie dwie
Już na początku filmu Scorsese zaznacza, że to nie jest adaptacja "Biblii", a powieści Kazantzakisa. Pomimo tego przez blisko 160 minut byłem przekonany, że to film obrazoburczy. Ostatnie dwie sceny to jednak gigantyczne zaskoczenie, powalają na kolana, obracają odbiór całości o 180 stopni. Ale po kolei.
Początkowo Jezus pokazany jest jako pozornie przeciętny człowiek. To, co stanowi o jego inności, to głosy w głowie i kroki, które słyszy, mimo że nikt z nim nie idzie. Nie uważa siebie za nikogo niezwykłego, do czasu, gdy obroni ladacznicę przed kamieniowaniem. Zebrany tłum chce się czegoś od niego dowiedzieć. Wtedy on słyszy słowa Boga: "Otwórz usta, a słowa same popłyną". Otwiera. Mówi: "Miłość. Miłość was poprowadzi". Zaczyna wierzyć w to, co powiedział. Dostrzega, że całe swe życie współczuje światu, cierpi wraz z nim.
Postać Jezusa jest u Scorsese bardzo niekonwencjonalna. To człowiek prosty, niezdecydowany, zagubiony w świecie wielkich filozofii. Raz głosi miłość, kiedy indziej wzywa do złapania za topór i walki.
Pomimo powierzchownej niedoskonałości, grzesznego ciała, dusza Jezusa jest czysta. Myli go mózg. Każe mu ulegać szatanowi, popycha do boskiego kompleksu, chęci dorównania wielkiemu Ojcu. Ojcu nie od początku. Jezus uznaje Boga za swego ojca dopiero w momencie, gdy pierwszy raz zostaje nazwany Mesjaszem. Wraz z tym momentem wręcz obsesyjnie chce być nie tylko takim jak Bóg, ale momentami nawet samym Bogiem. Chrystus odbywa trudną, nierówną walkę z szatanem, który kusi go na każdym kroku. Sceny okultystyczne są świetne, czy to krwawiące jabłko, czy wąż (ten głos szatana!!!).
Również apostołowie nie są doskonali, delikatnie mówiąc. Myślą, że Jezus będzie walczył o ich bogactwo, zaspokojenie materialnych potrzeb życia codziennego, że przepędzi z Jerozolimy Rzymian. Nie dostrzegają w nim wyzwoliciela ludzkiej duszy i sumienia. Nie wszyscy. Najbardziej rozumie Jezusa Judasz. Tak, właśnie on. Kocha Jezusa, zdradza go na jego prośbę, z miłości.
Jak już mówiłem: to nie jest film obrazoburczy, antykatolicki. Jego ambicje sięgają dużo wyżej niż zaszokowanie widza, na co postawił Gibson w "Pasji". Właśnie teraz wreszcie dostrzegam, że "Pasja" nie jest dobrym filmem. Jest strasznie efekciarska, nie pobudza do myślenia. I, tak, tak, też na swój sposób fałszuje biblijny obraz Mesjasza. Pokazuje Jezusa bardzo chłodnego, bez emocji, niedostępnego. Biblia mówiła o Jezusie przyjacielskim, dostępnym dla ludzi. A u Scorsese Chrystus taki właśnie w dużej mierze jest. Poprzez te wszystkie jego wady możemy się z nim identyfikować, rozumieć go.
Od strony technicznej film Martina Scorsese również stoi na bardzo wysokim poziomie. Ładne zdjęcia Michaela Ballhausa, świetna muzyka Petera Gabriela, łącząca elementy kojarzące się z filmami o tematyce biblijnej z ostrymi brzmieniami rocka. Keitel, jak to Keitel, poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. Willem Dafoe natomiast tworzy największą kreację w swojej karierze.
"Ostatnie kuszenie Chrystusa" nie jest pomniczkiem, jaki na przebłaganie wystawił Gibson. To kino przemyślane. Ono absolutnie nie szydzi z chrześcijaństwa, szydzi z tych, którzy z chrześcijaństwa szydzą. Pokazuje siłę wiary katolickiej, nie jako coś niedostępnego, ale jako rzecz, do której można, a nawet warto się przystosować.