Recenzja filmu

Przełomy Missouri (1976)
Arthur Penn
Jack Nicholson
Marlon Brando

Dwie kolumny na Dzikim Zachodzie

Film nie wyróżnia się na tle innych westernów, co nie stanowi jego wady. Arthur Penn stworzył western w pełni oddający istotę gatunku – mamy więc błoto, konie, złodziei i najemników prawa, biedę,
Jacka Nicholsona nikomu przedstawiać nie trzeba, podobnie jak Marlona Brando. Aż dziw, że ci wybitni aktorzy wystąpili razem tylko w jednym filmie – "Przełomy Missouri" – który zapamiętujemy głównie ze względu na ich spotkanie na ekranie. Film ten jest jednak ciekawy, bo pokazuje, ile dwóch wybitnych aktorów jest w stanie zrobić dla dobra samego filmu. Western, jako gatunek, sprzyja takiemu wpływowi.

"Przełomy Missouri" opowiada historię gangu złodziei bydła i koni, prowadzonego przez charyzmatycznego kowboja Toma Logana (w tej roli Jack Nicholson) oraz najemnika i mordercę na zlecenie, Roberta E. Lee Claytona (tu wybitny Marlon Brando), wynajętego przez miejscowego barona ziemskiego Davida Braxona (John McLiam), by złapać odpowiedzialnych za kradzieże miejscowych zwierząt hodowlanych.

Film nie wyróżnia się na tle innych westernów, co nie stanowi jego wady. Arthur Penn stworzył western w pełni oddający istotę gatunku – mamy więc błoto, konie, złodziei i najemników prawa, biedę, rancza, ogromne połacie pustkowi, a także piękną, melancholijną muzykę. Cokolwiek pomyślimy o westernie, znajdziemy to w "Przełomach Missouri". Penn buduje swoje dzieło na znanym gruncie, niczym kowboj, który doskonale zna teren i wie, które rośliny są jadalne. Czuje się pewnie i swobodnie. A za kompana ma genialnego twórcę muzyki filmowej — Johna Williamsa — który dodaje niby tylko niewinne tło muzyczne do wydarzeń na ekranie, ale robi to tak sprawnie, że kilkukrotnie widz wpada w jakby coś na kształt transu, czując powiew wiatru, zapach trawy, i zaznaczającą się wonnie obecność krów.

Zresztą trudno mieć mu to za złe. Jednym z kluczowych czynników, nie tylko w westernach, ale ogólnie w kinie rozrywkowym, jest silny protagonista i równie mocny antagonista. To właśnie relacja między tymi postaciami sprawia, że sztampowa fabuła, prowadzona zgodnie z gatunkowymi schematami, nie nuży widza, lecz angażuje go do tego stopnia, że zapomina o swoim popcornie. W "Przełomach Missouri" Arthur Penn stawia na bohatera, któremu kibicujemy, oraz na jego przebiegłego przeciwnika, którego respektujemy – i udaje mu się to. No prawie.

Działa to, ponieważ mamy dwóch wybitnych i znanych aktorów. Reżyser nie ma tu większych zasług może poza nieprzeszkadzaniem. Zresztą wtedy w 1976 roku obaj aktorzy byli świeżo nagrodzeni Oscarami – Nicholson za "Lot nad kukułczym gniazdem" z 1975 roku, a Brando za "Ojca chrzestnego" z 1972. Ich występy były nie tylko sowicie wynagrodzone finansowo, ale także w przypadku Marlonowi Brando, wolność w procesie kształtowaniu odgrywanego bohatera. Wykorzystał ją do stworzenia oryginalnej broni swojego bohatera – przypominającej połączenie harpuna i maczugi – i pozwalał sobie na częste improwizacje, które dodały szaleńczego animuszu Robertowi E. Lee Claytonowi.

Dwóch maestrów aktorstwa nie jest jednak cudotwórcami i choćby nawet obaj wymyślali swoje dialogi, nie są scenarzystami. A scenarzyści nie mieli pomysłu na to, jak zakończyć ów konflikt. Całość ich wątku do momentu rozwiązania jest bardzo dobrze prowadzona. Ale kiedy już jest ten moment, gdzie wiemy, iż zaraz będzie ostateczna konfrontacja między Tomem Loganem a Lee Claytonem... mamy zdumiewające nieadekwatne rozwiązanie, które wybija widzów z kowbojskich butów i gwałtownie przywraca do rzeczywistości.

Mimo to produkcja Arthura Penna jest godna uwagi. Choć brak jej duszy spaghetti westernów Sergia Leone, rozmachu "Tańczącego z wilkami" Costnera czy dusznego klimatu Sergia Corbucciego, jest to western, który fanów gatunku nie zawiedzie. Wzbudzi w nich sympatię, a dla niektórych duet aktorskich legend sprawi, że będzie to jeden z ich ulubionych filmów, do którego warto co jakiś czas wracać. Dla pozostałych widzów Nicholson i (w dobrym tego słowa znaczeniu) nieprzewidywalny występ Brando będą główną i jedyną silną atrakcją filmu. Ich role są jak dwie silne piękne kolumny, podtrzymujące starą i brzydkawą gdzieniegdzie, lecz wartą odwiedzenia i uwagi świątynie. Świątynie na Dzikim Zachodzie.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Przełomy Missouri
Western jest takim dziwnym gatunkiem, który w swe zasady, w samą strukturę wpisany ma schemat.... czytaj więcej