Recenzja filmu

Samson (2018)
Bruce MacDonald
Jackson Rathbone
Billy Zane

Mięsień wiary

Komiksowych konotacji "Samsona" nie brakuje: obsadzony w roli tytułowej Taylor James wystąpił nawet w "Lidze Sprawiedliwości" (jako niewymieniony w czołówce "wojskowy posłaniec Atlantów"),
Jeśli superbohaterskim wzorcem z Sèvres jest Superman, to biblijnego Samsona z pewnością należy uznać za jego dostojnego przodka. Innymi słowy: linia prowadząca od Starego Testamentu do mięśniaków w pelerynach jest dużo mniej kręta niż się wydaje. Mądrzejsi od niżej podpisanego zwrócili jednak uwagę, że stworzony przez dwóch artystów żydowskiego pochodzenia i ewidentnie wzorowany na figurze Mojżesza Superman z biegiem lat odszedł od swoich starotestamentowych źródeł i zaczął przybierać pozy raczej nowotestamentowe (czytaj: Chrystusowe). Wciąż zresztą je przybiera: jak pokazuje przykład umierająco-zmartwychwstającego Henry’ego Cavilla z kilku ostatnich filmów Zacka Snydera, idea herosa-Chrystusa wciąż obowiązuje. W "Samsonie" Bruce'a MacDonalda można zatem zobaczyć próbę przypomnienia o starotestamentowych korzeniach idei superbohatera. W końcu to właśnie biblijny siłacz – na długo przed inną komiksową gwiazdą, Spider-Manem – uczył, że z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność.


Zaiste, komiksowych konotacji "Samsona" nie brakuje: obsadzony w roli tytułowej Taylor James wystąpił nawet w "Lidze Sprawiedliwości" (jako niewymieniony w czołówce "wojskowy posłaniec Atlantów"), ścieżka dźwiękowa podąża śladem partytury Hansa Zimmera z "Mrocznego Rycerza", a film wieńczy coś na kształt marvelowskiej sceny po napisach: zapowiedź kolejnej biblijno-superbohaterskiej rąbanki, czyli starcia Dawida z Goliatem. Ale równie blisko stąd do współczesnego kina "miecza i sandałów". Na pierwszy rzut oka film przypomina zresztą "Herculesa" Bretta Ratnera: James wygląda przecież jak zapasowy Dwayne Johnson, a na ekranie dominuje charakterystyczna paleta przekontrastowanych żółci i brązów (filmowy kod na "starożytność" co najmniej od czasów "Gladiatora"). Fakt, obowiązkowa scena rozgromienia Filistynów za pomocą oślej szczęki może być zaledwie "budżetową" wersją pokazowego hollywoodzkiego set-piece'u, ale to wciąż atrakcja zgodna z duchem konwencji. Koniec końców jesteśmy jednak w zupełnie innej stylistycznej bajce, równie dalekiej od "Herculesa" co od "Ligi Sprawiedliwości": "Samson" to film katechetyczny, religijna czytanka. Kino biblijne nakręcone iście po bożemu. 

Unowocześniona klasyka w stylu "Exodusu" Scotta? Ambitna próba reinterpretacji a la "Noe" Aronofsky'ego? Nie tędy droga. MacDonald traktuje Biblię jak – cóż – święte pismo i oferuje względnie kanoniczną, opowiedzianą prostymi środkami wersję historii swojego bohatera. Samson jest więc supersilny i ani przez moment nie kwestionuje własnej wyjątkowości: po prostu wie, że został wybrany przez Boga. Skrzętnie przestrzega więc zakazów, które gwarantują mu łaskę krzepy. Niestety, zamiast czym prędzej wyzwalać swoich ludzi spod jarzma Filistynów, woli płatać wrogom drobne psikusy oraz uganiać się za piękną Taren (Frances Sholto-Douglas). Oczywiście – do czasu. Reżyser chwyci się bowiem każdej okazji, by wydobyć dydaktyczny charakter opowieści i dać nam jasno do zrozumienia, jakie powinny być Samsonowe priorytety. W ruch idą więc odbębniający fuchę Rutger Hauer jako ojciec Samsona, Manoach (czytaj: mentor), oraz Jackson Rathbone jako złowrogo patrzący spode łba i demonicznie oblizujący palce zły książę Ralla (czytaj: czarny charakter). Efekt jest dość czarno-biały i faktycznie całkiem – w sensie pejoratywnym – "komiksowy". Przeprowadzana przez reżysera katecheza ma subtelność, z jaką wyciska się sztangę. Ale pewnie bywa skuteczna. 



Tak czy inaczej, MacDonald przemyca jednak kilka niuansów. Choć dylemat Samsona wypada dość topornie – zupełnie jak odtwórca roli głównej – to na drugim planie majaczą frapujące pytania. Taren pokazuje kobiecy punkt widzenia, kwestionuje idę "boskiego przeznaczenia", argumentuje, że predestynacja to nic innego jak niewolnictwo, sama chce tworzyć swoje własne przeznaczenie. Grany przez Billy'ego Zane'a król Balek, ojciec Ralli, oferuje z kolei pragmatyczną perspektywę religijności: bogowie to dla niego środek do celu, narzędzie władzy i otuchy. Logika filmu biblijnego nakazuje oczywiście nie przyznać im racji: w takim "Samsonie" mogą oni być co najwyżej nośnikami przezwyciężalnych – i przezwyciężanych – wątpliwości. Miło jednak, że MacDonald oddaje im skrawek miejsca w swoim filmie, zanim przejdzie wreszcie do meritum: Dalili z judaszowymi srebrnikami i brodatego Samsona dźwigającego drewnianą bramę niczym męczeński krzyż. Bo nawet w filmie o starotestamentowym herosie nie sposób uciec od Chrystusa.  
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones