"Spectre" rozpoczyna się popisowym master shotem, by później nico zastopować. Już pierwsze sekundy pokazują, że mamy do czynienia z filmem Sama Mendesa — długie ujęcie jest tego namacalnym przykładem. Stojący za kamerą Hoyte van Hoytema, zastąpił na tym stanowisku Rogera Deakinsa, który odpowiadał za zdjęcia do poprzedniej części "Bonda" - "Skyfall". Szwed godnie przejął obowiązki Brytyjczyka i jego zdjęcia są jednym z niewielu jasnych punktów filmu.
Produkcja wygląda dobrze. Tylko dobrze, a po takiej marce oczekiwałoby się znacznie więcej. Scenariusz, za który odpowiadali John Logan, Robert Wade, Neal Purvis i Jez Butterworth, nie powala na kolana. Postacie są napisane do bólu poprawnie i schematycznie, nie czuć w nich żadnych emocji. Zarówno złoczyńcy, jak i współpracownicy Jamesa Bonda są bardzo banalni, opatrzeni. Trudno nie ulec wrażeniu, że wróg agenta 007, Ernst Stavro Blofeld ma twarz… Hansa Landy. Christoph Waltz postawił wysoko poprzeczkę, tworząc u Tarantino niezapominanego oprawcę, jednak jego każda kolejna rola zaczyna być wtórna i powtarzalna.
Zastanawiać może również rola Moniki Bellucci. Piękna aktorka snuje się po ekranie i po prostu jest. Wygląda na zmęczoną i zniecierpliwioną przebywaniem na planie. Nie inaczej jest z Danielem Craigiem. Brytyjczyk chce jak najszybciej zrobić swoje; jest znudzony, zimny i oschły. Nie ma już w sobie tego uroku Jamesa Bonda. Zarówno pierwszy, jak i drugi plan, niemalże "odhacza" swoje role, nie dając widzowi żadnej rozrywki. Scenariusz nie pomógł w tym, by "podać" rolę w lepszy sposób, lecz po takich gwiazdach oczekiwałoby się dużo więcej zaangażowania.
Produkcja jest warta zobaczenia, lecz nie sprawi, że serce zabije szybciej. Film Sama Mendesa jest maksymalnie standardowy, niezaskakujący. Wyczuwalne jest zmęczenie i nuda; brak mu iskry rozpalającej wyobraźnię widzów. Długie sekwencje pojedynków to smaczki, których jest niewiele. Tak kultowa i rozbudowana franczyza jak świat Jamesa Bonda wymaga znacznie lepszego tempa, narracji, poczucia humoru, lekkości.