Recenzja wyd. DVD filmu

Striptizerki kontra wilkołaki (2012)
Jonathan Glendening
Steven Berkoff
Lysette Anthony

Wilk ma bardzo... tępy film

Film o tytule "Strippers vs. Werewolves" musiał być zły, ale liczyłem na nieco grzesznej przyjemności ukrytej w atawistycznej rozrywce. Nie dostałem nawet tyle.
Nic tak nie przyciąga publiczności jak konflikt. Stąd potrzeba tworzenia arcywrogów w sporcie, a nawet w muzyce (Blur czy Oasis? Megadeth czy Metallica?), ale kino także ma bogatą historię antagonizowania, zwłaszcza w wymiarze horroru (z klasycznym starciem Draculi i potwora Frankensteina na czele). Trend ten rozrósł się potężnie w ostatniej dekadzie i nie ma już starć, które mogłyby zaskoczyć czujnego widza. "Alien vs. Predator" to banał w porównaniu z "Aliens vs. Avatars". Obcy stanęli w szranki także z wojownikami Ninja, a ci z kolei mierzyli się z wampirami i zombie. Hrabia Dracula odbył natomiast pojedynek z Bonnie i Clydem, w zamierzchłych czasach z Billym the Kidem, a nawet z samym Batmanem. Najmniej producenckiej miłości otrzymały dotąd wilkołaki, bo nawet striptizerki musiały już wykazać się pozasceniczną zręcznością, by pokonać hordy zombie.

Niestety pierwszy pojedynek likantropów nie wypada najlepiej. One same wyglądają jak Brytyjczycy z krakowskiego rynku w kostiumach gremlinów w rozmiarze XXL, a poziom ich agresji rzadko wykracza poza "brzydkie słowa". Co to za wilkołaki, które prawie nikogo nie zabijają? To prawie jak striptizerki, które się nie rozbierają... Zresztą tego także nie uświadczycie w filmie Glendeninga. Postacie są do tego stopnia pozbawione atrybutów wynikających z przynależności do jednej z tytułowych frakcji, że film mógłby równie dobrze nazywać się "Sufrażystki vs. Smerfy". Czego można zatem uświadczyć w horrorze klasy Z, jeżeli nie hektolitrów krwi i paraerotycznych scen? Twórca "Strippers vs. Werewolves" doszedł do wniosku, że wysłuchiwanie dziesiątek dialogów marnej jakości będzie wspaniałym sposobem na spędzenie dziewięćdziesięciu minut przed ekranem. Nie muszę dodawać, że tak nie jest...

Wszystko w tym filmie zawodzi i może dałoby się przełknąć marność na tak dużą skalę, gdyby przynajmniej było śmiesznie, ale uśmiechniecie się dopiero, gdy wreszcie pojawią się napisy końcowe. Cały film naszpikowany jest koszmarną muzyką przypominającą disco z początku lat 90. Aż ciężko uwierzyć, że ktoś mógłby podjąć się kopiowania takich mistrzów, jak np. Zombie Nation czy Mr. President, ale tak właśnie brzmi ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Dołóżcie do tego wątek w stylu Romea i Julii, dźwięk miażdżonych jąder przypominający dźwięk gniecionego kartonu, przygotowania do bitwy niczym z "Kevina samego w domu" i teksty typu: "Będę zabijał cię tak wolno, że twoje prawo jazdy szybciej wygaśnie niż ty", a otrzymacie pełen obraz tego żenującego tworu. Nawet epizod Roberta Englunda (vel Freddy Kruger) nie ratuje tej szmiry o choćby jeden punkt. Zarówno on, jak i tancerki spisali się znacznie lepiej w prekursorskim dla striptizerek w horrorze "Zombie Strippers!".

"Gingerclown", "Daredevil", "Atlantic Rim" - to tytuły filmów, które wypadają lepiej od "Strippers vs. Werewolves". Jeżeli znacie te wiekopomne dzieła, to wiecie, jak bardzo zmarnujecie czas, sięgając po koszmarek Jonathana Glendeninga.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones