Nicolas Cage powraca , tym razem staje się… surferem. Ale nie takim z kalifornijskich widokówek. "Surfer" w reżyserii Lorcana Finnegana to psychologiczny dramat (z mocnymi nutami absurdu), który
Nicolas Cage powraca , tym razem staje się… surferem. Ale nie takim z kalifornijskich widokówek. "Surfer" w reżyserii Lorcana Finnegana to psychologiczny dramat (z mocnymi nutami absurdu), który rozgrywa się na australijskiej plaży i w głowie bohatera jednocześnie. Choć film nie unika potknięć, jest na tyle osobliwy i intensywny, że trudno go po prostu zignorować.
Fabuła? Z pozoru prosta. Główny bohater, znany tylko jako Surfer (Cage), wraca po latach do nadmorskiego miasteczka Luna Bay, gdzie kiedyś dorastał. Chce kupić stary rodzinny dom, zacieśnić więź z synem, a przy okazji — powrócić na ukochaną plażę. Problem? Lokalne stado muskularnych surferów z samozwańczym guru Scallym (Julian McMahon) skutecznie go z niej przepędza. Ich motto: „Jeśli tu nie mieszkasz, to nie surfujesz”.
Surfer nie odpuszcza. Wraca. Znowu zostaje upokorzony. I wraca znowu. I jeszcze raz. W końcu ląduje na parkingu przy plaży, bez butów, telefonu i godności. Zaczyna się powolna erozja – psychiczna, społeczna, fizyczna. Przechodzi od chłodnego faceta z Lexusa do kogoś, kto pije wodę z kałuży i śpi gdzie popadnie. A my patrzymy, jak ta desperacja rośnie – i albo kibicujemy, albo krzywimy się z lekkim zażenowaniem.
To właśnie Nicolas Cage utrzymuje ten film na powierzchni. Jego bohater przechodzi pełne spektrum emocji – od wściekłości, przez paranoję, aż po coś w rodzaju transcendentalnego szaleństwa. Gdy wrzeszczy w pustkę albo konfrontuje się z własną przeszłością, jesteśmy z nim. Nawet jeśli jego reakcje są momentami przesadzone, to właśnie ta przesada buduje siłę tej postaci. Cage robi to, co umie najlepiej – gra na granicy śmieszności i rozpaczy. I działa to zaskakująco dobrze.
Jednym z największych atutów "Surfera" jest jego klimat. Zdjęcia Radosława Ładczuka to prawdziwa uczta – wypalone słońcem, przesycone żółcią i pomarańczą kadry przywołują uczucie duszności i paranoi. Do tego montaż, który celowo wprowadza dezorientację, oraz niepokojący soundtrack – wszystko to razem buduje świat, w którym granice między rzeczywistością a halucynacją zaczynają się zacierać.
Film czerpie inspiracje z kina lat 70., z filmów zemsty, psychologicznych dramatów i B-klasowych thrillerów. Czasem robi to z wdziękiem, czasem z przesadą. Są momenty, w których ton filmu wymyka się spod kontroli – kiedy nie wiadomo już, czy oglądamy satyrę, psychodramę, czy dziwny sen po australijskim słońcu.
Czy "Surfer" jest filmem idealnym? Nie. Scenariusz bywa nierówny, szczególnie w środkowej części, która trochę zbyt długo wałkuje bezsilność bohatera. Finał nie przynosi wielkiego katharsis – raczej zamyka historię lekkim westchnieniem niż krzykiem. Symbolika związana z męskością, wykluczeniem i walką o godność jest może zbyt nachalna, ale... w sumie pasuje do tej opowieści.
I tak... warto? Warto. Mimo potknięć, "Surfer" ma coś, co zostaje w głowie. To film, który potrafi jednocześnie irytować i fascynować. To opowieść o człowieku, który walczy o miejsce w świecie – dosłownie i metaforycznie. To kino, które nie zawsze wie, dokąd zmierza, ale nie boi się popłynąć pod prąd.
Jeśli lubisz Cage’a, jeśli nie przeszkadza ci trochę surrealizmu, i jeśli masz cierpliwość na kino, które próbuje powiedzieć coś więcej, niż tylko „surfuj lub zgiń” – daj mu szansę.
Za klimat, styl, Cage'a i dziwną, słoneczną melancholię. Warto dać się ponieść tej fali, nawet jeśli czasem zalewa ci buty.