"The Surfer" to specyficzny seans, którego oglądanie przypomina trochę rozwiązywanie zagadki. Co jest prawdą, a co mirażem; ile czasu tak naprawdę minęło; kto jest synem kogo?
Wiedziałem o tym filmie tylko tyle, że Nicolas Cage i deska surfingowa. Jestem prostym człowiekiem i dokładnie tyle mi wystarczy, żeby wybrać się do kina. Nawet mniej - wystarczy mi Cage. The Surfer to specyficzny seans, którego oglądanie przypomina trochę rozwiązywanie zagadki. Co jest prawdą, a co mirażem; ile czasu tak naprawdę minęło; kto jest synem kogo? Na te i wiele innych pytań do teraz nie znalazłem odpowiedzi, ale jeśli miałbym podsumować ten film w jednym zdaniu, byłby to “symulator udaru słonecznego”.
Chciałem napisać, że film jest zrobiony typowo pod Cage’a, wypełnia bowiem 90% czasu na ekranie. Ostatecznie jednak wydaje mi się, że ten film jest zrobiony pod słońce. Przepotężny skwar jest tutaj głównym, bohaterem, gdzie każda klatka bezwzględnie przypomina nam o tym, jak nierealny jest ten australijski ukrop. Zbliżenia na przepocone twarze, których rozświetlone tło jest momentami wręcz nieskazitelnie białe. Naturalistyczne zdjęcia, “groovy vibe” i psychodeliczne wstawki sprawiają, że film sobie płynie i albo tę falę złapiemy, albo zupełnie nam nie siądzie i pójdziemy na dno.
Najwięcej zabawy daje wyłapywanie kolejnych tropów, a jest ich tu naprawdę sporo. Z początku zapowiada się jak klasyczny revenge movie, czyli konwencja, z którą Cage akurat ma wiele do czynienia. Julian McMahon jako herszt kultu lokalnych surferów nie mógł wyglądać bardziej, jak ostatni boss do ubicia. Influencerski uśmiech, krwisto-czerwone ponczo z ręczników i ten wąs, co niejedną falą trząsł.
W momencie gdy zobaczyłem jak Surfer (Cage) nieporadnie przedziera się boso przez chaszcze tym swoim “biegiem mieszczucha”, szybko zorientowałem się, że krwawej zemsty tutaj nie będzie. Ilekroć łapiemy jakiś trop, scenariusz bardzo szybko rzuca nam kolejny i tak w zasadzie przez całe 99 minut. Jest jeden, który wyróżnia się mocniej na tle innych, po którym pomyślicie sobie “dobra, już chyba wiem, co tu jest grane”, ostatecznie jednak finał dostarcza coś (niemalże) zupełnie innego.
Jest to opowieść o niespełnionym ojcostwie, tęsknocie za wolnością i celebracji “wolnego ducha”. Jest to też opowieść o niczym, o tym że jest ciepło i trzeba się nawadniać bo można pójść delulu. Jakkolwiek na niego nie spojrzymy, Surfer wciąga, wodzi za nos, miesza i urzeka zdjęciami. Dla fanów Nicolasa pozycja obowiązkowa.