Póki ich głównym orężem jest humor słowny i sytuacyjny, film sprawia autentyczną frajdę (scena w metrze albo ta rozgrywająca się w przedpokoju mieszkania Jane to młot na wszystkich ponuraków).
Wymieńcie bezpieczniki i odłączcie od prądu wszystkie urządzenia elektryczne. Bóg piorunów z Asgardu powrócił, by jeszcze raz zaprowadzić porządek w Dziewięciu Królestwach. Tym razem młotem Mjöllnirem wybije z głowy starożytnej rasie Mrocznych Elfów plan zniszczenia wszechświata. W międzyczasie znajdzie też chwilę, by stanąć oko w oko z porzuconą w pierwszej części Ziemianką Jane Foster. Wynik obu konfrontacji może być tylko jeden.
Spośród filmowej braci Marvela Thor jest najbardziej problematycznym bohaterem. Iron Man, Kapitan Ameryka i Hulk do pewnego stopnia byli zakotwiczeni w rzeczywistości. Pierwszy zyskał supermoce dzięki sprzężeniu najnowszych technologii, dwaj pozostali są owocami bardziej lub mniej udanych eksperymentów naukowych. Umięśniony blondas w zbroi to persona z innej bajki. Bajki, w której postaci z nordyckich podań przemawiają do siebie szekspirowską frazą, wierzchowce ceni się wyżej niż statki kosmiczne, a broń biała triumfuje nad laserowymi działkami. Nie wspominając o tym, że po galaktykach najbardziej komfortowo podróżuje się tu przez Tęczowy Most. Potrzeba wyczucia i talentu dużego kalibru, by ów świat (nie taki zresztą mroczny, jak sugeruje podtytuł) w konfrontacji z naszym nie wypadł niezamierzenie śmiesznie. Twórcy nowego "Thora" odnoszą na tym polu połowiczne zwycięstwo. Póki ich głównym orężem jest humor słowny i sytuacyjny, film sprawia autentyczną frajdę (scena w metrze albo ta rozgrywająca się w przedpokoju mieszkania Jane to młot na wszystkich ponuraków). Kiedy jednak reżyser wraz ze scenarzystami próbuje być poważny i nadać dylematom bohaterów odpowiednią wagę, na wierzch wychodzi komiksowa (w złym tego słowa znaczeniu) podszewka. Nie będzie Was ona uwierać, o ile nie macie więcej niż dwanaście lat.
Niezaprzeczalnym atutem pierwszego filmu był tytułowy bohater – zapalczywy, niepokorny zabijaka. Lekcja, którą odebrał w jedynce, a potem w "Avengers" zmieniła go niestety nie do poznania. W ferworze walki Thor (Hemsworth) wciąż czuje się jak ryba w wodzie, ale gdy tylko opada bitewny kurz, schodzi z niego całe powietrze. Usycha z tęsknoty za ukochaną, unika biesiad, a z żartów towarzyszy śmieje się chyba tylko z obowiązku. Co ta miłość robi z bogami! Równie bezbarwnie wypada w "Mrocznym świecie" czarny charakter – zły bez powodu na wszystko i wszystkich, pozbawiony poczucia humoru przywódca elfów. Przy takiej konkurencji Loki (Hiddleston) nie ma większych problemów, by jeszcze raz zawłaszczyć dla siebie ekran. Jest jedyną postacią, która w filmie odbywa jakąś wewnętrzną wędrówkę i zmienia się pod wpływem dramatycznych zwrotów w historii. Całkiem nieźle sprawdza się też drugi plan: wyszczekana Darcy (Kat Dennings), jej nieśmiały asystent (Howard) oraz zakręcony profesor Selvig (Skarsgård).
Pod względem tempa akcji oraz rozmachu "Mroczny świat" nie odstaje od standardu wyznaczonego przez Marvela w poprzednich produkcjach. Fabularne przestoje zdarzają się tu rzadko i zaostrzają tylko apetyt na kolejne sceny ekranowej rozwałki. Film otwierają obrazy wielkiej bitwy, które przywodzą na myśl początek "Drużyny pierścienia". Po tym trzęsieniu ziemi – zgodnie z zasadą mistrza suspensu – napięcie może tylko rosnąć. Nawet, gdy na ekran wjadą już napisy końcowe, wciąż będziecie przykuci do fotela. Twórcy przygotowali przecież dwie sceny-niespodzianki. Pierwsza z nich to zapowiedź "Guardians of Galaxy" – jednego z kolejnych filmów rozgrywających się w uniwersum Marvela.
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu