Recenzja filmu

Tolkien (2019)
Dome Karukoski
Nicholas Hoult
Lily Collins

Wszystkie fronty Mordoru

Twórcy "Tolkiena" wyciągnęli najbardziej malownicze wątki z wczesnej młodości pisarza – sieroce dzieciństwo, udział w I wojnie światowej, zakazany romans z Edith Bratt – żeby następnie udowodnić
Wiem, że nie jestem w tym sam: "Władca pierścieni" J.R.R. Tolkiena to książka, która ustawiła mnie na resztę życia. Nie tylko zachęciła krnąbrnego dzieciaka do czytania dłuższych form, ale wyrobiła gust wrażliwy na XX-wieczną popkulturę. Ekranizację Petera Jacksona powtarzam sobie regularnie co kilka lat. I wiem też, że wszystkie cuda, które wyskoczyły z dystyngowanej głowy profesora Tolkiena, niekoniecznie muszą się przekładać na pasjonujący życiorys. Umówmy się, praca pisarza to monotonia, walka z własnymi słabościami, a najczęściej przerażająca, całkowicie nieekranowa nuda. Nie każda biografia artysty prowadzi przez bary, romanse, morza absyntu, rewolucje i przygody na odległych lądach. Nie każda jest seksi. Stąd moja obawa, że biopicowy "Tolkien" w reżyserii Dome'a Karukoskiego będzie próbą dorobienia kłów potulnemu szczeniaczkowi. 


I niestety w dużej mierze tak to się właśnie skończyło. Twórcy "Tolkiena" wyciągnęli najbardziej malownicze wątki z wczesnej młodości pisarza – sieroce dzieciństwo, udział w I wojnie światowej, zakazany romans z Edith Bratt – żeby następnie udowodnić ich bezpośredni wpływ na kształt powieściowego Śródziemia. Niejako wbrew sugestiom samego profesora, który, o ile się nie mylę, mocno dystansował się od praktyki łączenia życiorysu z efektem własnej pracy twórczej. Taki zabieg jest oczywiście na wielu poziomach całkowicie uprawniony, w końcu literatura to własność nie tylko literata, ale także społeczności czytelników i interpretatorów. Tyle że interpretacja przez traumy, zranienia i rozczarowania – a z taką mamy tutaj do czynienia – musi być jeszcze sensownie nakręcona, a nie być zaledwie pobożnym życzeniem speców od efektów specjalnych. 

Tymczasem niemal każdy wątek "Hobbita" i "Władcy pierścieni" dostaje w filmie swój odpowiednik biograficzny. Tolkiena poznajemy krótko przed śmiercią matki, osoby barwnej, opowiadającej synom legendy o smokach i rycerzach w pokoju oświetlonym migoczącą "latarnią  magiczną". Dzięki pomocy znajomego księdza, młody John Ronald trafia do prestiżowej King's Edward School w Birmingham, gdzie z grupą przyjaciół zakłada nieformalny klub towarzysko-literacki TCBS (Tea Club – Barrovian Society) i prowadzi podejrzanie hobbicie dysputy: o honorze, pięknie, braterstwie aż do śmierci, ratowaniu świata. Później, już na Oksfordzie, mierzy się z groźbą utraty stypendium, przechodzi od fascynacji greką i łaciną do poważnej pracy nad językiem staroangielskim i walijskim – prototypami niektórych dialektów Śródziemia – a w międzyczasie pisze listy do swojej wielkiej miłości, poznanej jeszcze w okresie dzieciństwa Edith (uczucie czyste, lecz zakazane, jak w przypadku Arweny i Aragorna). Kluczem są jednak doświadczenia pierwszowojennych okopów i utrata przyjaciół – to oś filmu i jednocześnie oś życia, budulec literackiej fantazji. Przyszły pisarz próbuje odnaleźć we frontowym sajgonie starego kumpla z TCBS, lecz choruje na ciężką gorączkę okopową i co jakiś czas mdleje, a wtedy – myk! – szybko powracamy do wątków z przeszłości. Przez dantejskie piekło prowadzi Tolkiena dzielny szeregowiec – wypisz wymaluj poczciwy i oddany Samwise Gamgee. 

 

Film nie pozostawia choćby cienia złudzeń: książki Tolkiena rodzą się na gruzach starego europejskiego porządku, wypływają z chaosu nowoczesnej wojny, wykorzystania broni masowego rażenia, nadchodzącej tyranii i zwrócenia się brata przeciwko bratu. John Ronald czołga się po gnijących szczątkach żołnierzy, a w rozerwanych szrapnelami obliczach widzi mięso pochlastane mieczem i włócznią. Wrodzy żołnierze zamieniają się w orków; miotacze ognia, eksplozje, gaz bojowy to – dzięki efektom specjalnym – olbrzymie smoki, Nazgule i upiory. Spalona ziemia, kikuty drzew, popiół, leje po bombach nie tylko przypominają Tolkienowski Mordor – one w pewnej chwili zwyczajnie tym Mordorem są, a unosi się nad nimi złowrogie oko Saurona. W moim odczuciu takie zerojedynkowe przekładanie literatury na biografię (albo vice versa) jest szczytem kiczu, czymś mimowolnie uwłaczającym powadze pracy twórczej: utkania z ogromu skomplikowanych źródeł literackich, językowych, mitologicznych, religijnych i naukowych barwnego świata Śródziemia. 


Nie przekonuje mnie również sugestia – wyrażona w filmie kawa na ławę – że "Władca Pierścieni" jest anglosaskim odpowiednikiem "Pana Tadeusza": opowieścią powstałą ku pokrzepieniu serc, odtrutką na trudne czasy i okrucieństwo wojny. "Teraz ludzie będą coraz częściej sięgać ku przeszłości, po fantastyczne opowieści i legendy" – im bliżej finału, tym częściej powracają te słowa. Czyżby główną funkcją i jednocześnie największą zaletą książek profesora – a wraz z nimi całego nurtu fantasy – był banalny eskapizm, ucieczka w świat wyobraźni? Czy w takim razie cała popkultura jest ważna i ciekawa tylko o tyle, o ile może posłużyć jako antidotum na społeczne lęki? Polemizowałbym. I mam również cichą nadzieję, że Tolkien – przynajmniej na pewnym mniej snobistycznym poziomie jego akademickiej egzystencji –  zgodziłby się ze mną w tej kwestii. Literatura to niekoniecznie życie i warto o tej banalnego maksymie pamiętać. Szczególnie w przypadku ukochanego Śródziemia.
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones