Recenzja filmu

Tom Horn (1980)
William Wiard
Steve McQueen
Linda Evans

Śmierć ostatniego człowieka Dzikiego Zachodu

Czasem zdarza się, że dany film pozytywnie nas - widzów zaskoczy. Spodziewamy się czegoś przeciętnego, średniego, a tymczasem otrzymujemy dzieło, które zapada w pamięć jeszcze długo po projekcji.
Czasem zdarza się, że dany film pozytywnie nas - widzów zaskoczy. Spodziewamy się czegoś przeciętnego, średniego, a tymczasem otrzymujemy dzieło, które zapada w pamięć jeszcze długo po projekcji. W moim przypadku taką pozycją jest obraz „Tom Horn”. Szczerze - byłem niemal pewien, że to przeciętny western, typowy dla lat 80’ w swoim gatunku. W końcu lata powstania dzieła nie wróżyły wspaniałości dla opowieści o kowbojach. Wówczas to Sam Peckinpah skończył już z kręceniem swoich arcydzieł, a ostatni wielki western - „Bez przebaczenia” - miał dopiero nadejść w 1992 roku. Myślałem, że zobaczę jakąś wesołą „strzelankę”, którą bardzo szybko zapomnę. Stało się jednak odwrotnie. „Tom Horn”, przynajmniej w moim odczuciu, stał się najlepszą opowieścią o Dzikim Zachodzie, stworzoną w latach osiemdziesiątych, nawiązującą do największych dzieł gatunku oraz będącą niejako powolnym końcem westernu w kinie.   Warto zaznaczyć, że przedostatni film z udziałem Steve’a McQueena to obraz opowiadający prawdziwą historię jednej z największych legend Dzikiego Zachodu. Tom Horn istniał naprawdę, był amerykańskim łowcą głów i rewolwerowcem. Wsławił się pojmaniem słynnego wodza Indian, Geronimo. Na skutek intryg i spisku został skazany na śmierć za zabójstwo, którego nie popełnił. Został stracony w 1903 roku. Jego śmierć wielu uważa za symboliczny koniec „starego” Zachodu. Czyż tak fascynująca postać mogłaby nie doczekać się filmowej biografii? Na szczęście nie... Co więcej, powstał rewelacyjny film - w końcu sam bohater na to zasłużył.   Dzieło jest jednym z ostatnich wspaniałych antywesternów w historii. Geniusz „Toma Horna” wynika ze sposobu ukazania losów tytułowego bohatera. Reżyser, William Wiard uniknął taniej widowiskowości, skupiając się na ukazaniu portretu psychologicznego rewolwerowca. Horn w jego filmie to postać wręcz tragiczna. Doskonale zdaje sobie sprawę, że czasy, które kocha, odchodzą bezpowrotnie. Wolność i styl życia kowbojów na Dzikim Zachodzie zostaje wypierany przez korupcję, bezduszną rachunkowość właścicieli rancz. Tom, jako ostatni składnik dawnego świata, także musi odejść. Działający wbrew wszelkim zasadom moralnym biznesmeni skazują łowcę nagród na śmierć. Co bardzo ważne, filmowy Horn także nie jest bez skazy. To człowiek niepozbawiony uczuć i zasad. Zakochuje się w miejscowej nauczycielce, jednocześnie pozostaje bezwzględny w stosunku do przeciwników. Znamienna jest scena, w której główny bohater spędza czas z ukochaną, a w chwilę potem bez wahania zabija atakującego ich koniokrada. Przez większość filmu rewolwerowiec chodzi przygnębiony, pesymistyczne uczucia potęguje także wydany wyrok śmierci. Wszystko zmierza do tragicznego końca, na nic zdaje się ostatnia próba walki - nieudana ucieczka z aresztu. Czyż wydźwięk i treść dzieła Wiarda nie przypomina choć trochę westernu „Ballada o Cable’u Hogue’u” Peckinpaha. Myślę, że reżyser filmowej biografii łowcy Geronimo wzorował się na postaci z wielkiego dzieła „krwawego Sama”. Przynajmniej podobieństwa są bardzo widoczne.   Melancholijny, pesymistyczny nastrój dopełnia strona wizualna „Toma Horna”. Uwagę przykuwają przede wszystkim wspaniałe zdjęcia. Warto wspomnieć, że film był kręcony w całości w stanie Arizona. Tłem dla historii ostatniego człowieka prerii jest więc autentyczny Dziki Zachód. Naprawdę naturalna, spokojna sceneria wzbudza zachwyt! Uzupełnienie do tego stanowi piękna, stonowana muzyka Ernesta Golda, która współgra z rozgrywaną na ekranie historią. Wszystko to składa się na niezwykły klimat obrazu, trochę zbliżony do tego, z westernów największych twórców gatunku. Warto zaznaczyć, że jest to przedostatni film z udziałem Steve'a McQueena. Słynny amerykański aktor wcielał się w swojej karierze w wiele ról, grał także w westernach, np. „Siedmiu wspaniałych”. Jego widok w kowbojskim kapeluszu nie jest więc żadną nowością. Nowatorską można nazwać samą kreacje legendarnego łowcy głów. Mogę z pełnym przekonaniem przyznać, że jest to jedna z najlepszych ról tej ikony amerykańskiego kina! Postać Horna jest także bardzo trudna do odegrania, złożona pod względem psychologicznym, ale McQueen poradził sobie z nią wspaniale! Nie był grzecznym chłopcem czy przebojowym rewolwerowcem - zagrał po prostu człowieka z krwi i kości, autsajdera, który nie pasuje do otoczenia i musi zginąć. Naprawdę wielka rola, godna uwieńczenia tak wielkiej kariery! Co do reszty obsady, Steve przyćmił tzw. drugi plan. Poza tym, reszta aktorów jakoś specjalnie się nie wyróżniała. Na pochwałę zasługuje natomiast reżyser, William Wiard, któremu wyszedł niezwykle udany film. Zważywszy, iż nie jest to twórca najwyższej, światowej klasy (kręci głównie seriale), trzeba przyznać - tym razem odniósł wielki sukces!   Pytanie, które się teraz nasuwa, brzmi: dlaczego dzieło tak bardzo przeze mnie wychwalane jest niezauważalne, wręcz zapomniane, pomijane we wszelkich nagrodach?! Może dlatego, że początek lat 80’ to nie czas westernu, może dlatego, że nie jest to obraz komercyjny, a może po prostu dlatego, że gatunek ten nie ma już tylu wielbicieli, a nawiązania do wielkich arcydzieł antywesternu są widoczne „gołym okiem”. Być może, ale to przykre, że tak wspaniałe dzieło zostało zapomniane, bardziej chyba pamięta się o słabszych „Młodych strzelbach” niż o filmowej biografii Horna. To wielki błąd, bowiem „Tom Horn” to western rewelacyjny, może nieznacznie gorszy od dzieł Leone czy Peckinpaha! Pozostaje mi na koniec jedno określenie: najbardziej niedoceniona opowieść o Dzikim Zachodzie w dziejach kina... Sam Peckinpah
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones