Efekty, Roboty... i co dalej?

Gdy kino staje się coraz bardziej banalne, nastawione na tysiące huków, fajerwerków, tudzież innych "zapierających" dech w piersi bajerów, oto przychodzi moment kulminacyjny, istna rewolucja w
Gdy kino staje się coraz bardziej banalne, nastawione na tysiące huków, fajerwerków, tudzież innych "zapierających" dech w piersi bajerów, oto przychodzi moment kulminacyjny, istna rewolucja w sztuce filmowej. Czy to dobrze, czy źle? Możemy się o tym przekonać sami, idąc na seans filmu (tak, to chyba jeszcze film) "Transformers: Zemsta upadłych". Michael Bay to reżyser nietuzinkowy, potrafi tchnąć w film niesamowite ilości akcji, to wszystko często okraszone niebanalną fabułą  (chociażby filmy "Wyspa", "Twierdza"), ale teraz otrzymał możliwość uczestniczenia w przedsięwzięciu ponadczasowym (przynajmniej tak twierdził Paramount), w prawdziwym skoku technologiczno-wizualnym kinematografii. Rewolucje, rewolucjami, ale jeszcze niedawno wszyscy zachwycali się rozmachem bitew we "Władcy Pierścieni: Dwie Wieże" a teraz, co tu dużo mówić, te efekty nie robią na nas wrażenia, przynajmniej  takiego jak wówczas. Stare metody zastępowane przez nowsze, lepsze. Tak to bywa, widownia chce coraz więcej, a głód na odgrzanie setki latających, blaszanych sokowirówek z działami plazmowymi jest i był niepohamowany. A więc jedyne, czego dzieci mogą chcieć w przerwie wakacyjnej, to kompletne odmóżdżenie i odcięcia się od problemów typu: średnia ocen i zdania się na tony chamskiego, dobrze przemyślanego CGI, o którym całkiem możliwe, że zapomną z prędkością szybszą niż czas przebycia trasy kino - dom. Wszak na ekrany ma wejść "Avatar" Jamesa Camerona,  będzie on zapewne nową zabawką, zastępującą dzieciom figurki Barbie czy załóżmy Transformersów, jednym słowem spektakularną rozwałką dla mas. Do rzeczy, film "Transformers: Zemsta upadłych"  to przykład plejady supernowych, świeżych gwiazd, które jeszcze tak naprawdę same nie wiedzą, czy umieją grać, ani jak chcą grać. Taki Shia Labeouf czy Megan Fox, przecież tak naprawdę (opierając się tutaj na wypowiedzi Michaela Baya) to właśnie Michael Bay stworzył z nich supergwiazdy. Ale czy rzeczywiście zasługują na to miano? Na pewno bardziej niż scenarzyści, którzy nie popisali się i nie wymyślili złożonej i ciekawej fabuły. "Wielka, durna zabawa" zaczyna się dobrze. Po jakimś czasie, a dokładnie po piętnastu minutach, na mojej twarzy zawitał uśmiech, później - stopniowo zanikał, doprowadzając wyraz mojej twarzy do wyglądu przypominającego nieco stan po spożyciu nadmiernej ilości surowych ziemniaków. Ja się pytam, co u diabła w filmie o dużych, walczących robotach robią iście college'owe wstawki, którymi mógłby się poszczycić następny film z cyklu "American Pie"? Oraz co robi tutaj kobieta-robot żywcem wyjęta z filmu "Terminator"? Dialogi w filmie są banalne i infantylne. Pragnę dodać, że  kwestie mówione, a momentem całość przesycona jest strasznie niskich lotów humorem, do którego nie przywykłem jako wierny fan filmów Michaela Baya. Dla przykładu sceny takie jak: kopulacja psów, głupie "czarne" gadki robo bliźniaków z inteligencją Jar Jar Binksa i na sam koniec napalony android, robiący to, co każdy podniecony pies, nigdzie indziej tylko na nodze Megan Fox. Po pierwsze gagi te w ogóle nie są śmieszne, a po drugie to przecież oglądają to dzieciaki! Na seansie widziałem całą masę dzieci od piątego roku życia aż po dziesięcio-, dwunastolatki. Na domiar złego, jest to film zdecydowanie adresowany właśnie do nich (bo przecież każdy jako dziecko fascynował się lub wciąż fascynuje "Transami"), na dodatek, film zawiera wiele przekleństw, trochę rasistowskich uwag, komentarzy o wydźwięku erotycznym i jeszcze jedno - przesadnie eksponującą swoje "walory" seksualne Megan Fox, co może wywołać nie lada dyskomfort u przeciętnego małolata. Co do samej fabuły, wszystko jest nazbyt chaotyczne, dużo tłuczenia, mało tłumaczenia, czyli treści.  Na uwagę zasługuje pierwsza walka Optimusa z Megatronem. Oczywiście jest w niej patos, bo musi towarzyszyć takim momentom. Po pewnym czasie jednak, co łatwo dostrzec szczególnie w końcówce, mamy istny nawał monumentalnych, doniosłych momentów, które występują dosłownie jeden po drugim, co po chwili na widzu przestaje robić jakiekolwiek wrażenie. Tym samym, dzieło to doskonale można zapamiętać jako Megan Fox plus wybuchy. Chaotyczna i  przepakowana efektami akcja, nie daje widzowi ani chwili oddechu, ażeby ten połapał się, o co tutaj w ogóle chodzi. Przyznam szczerze, że oglądając końcową bitwę, w ogóle nie mogłem się połapać, kto jest kto, kto, gdzie jest czy też co aktualnie robi. Wszystko dzieje się za szybko, zbyt prędko, aby podziwiać genialną pracę grafików 3D. Końcówka w całości trwa zaledwie kilkadziesiąt sekund, czyli typowo pośpieszne i sklejone na siłę zakończenie. Idąc dalej, scena, w której Shia Labeouf (Sam Witwicky) traci przytomność i ukazują mu się duchy robotów, jest jedną wielką niedorzecznością. Gdyby się tak zastanowić nad jej umiejscowieniem... Czy jest to może coś w deseń nieba czy piekła dla "Transów"?  Notabene, wielkich maszyn, które ożywiane są za pomocą wszechiskry, nie robotycznego bóstwa. A może to jeden z rajów hinduistycznych, w takim razie, jaka musi być karma Transformersów? Zostaliśmy troszeczkę ogłupieni przez nikogo innego jak gigantyczną korporację, a zarazem maszynkę do robienia pieniędzy. A więc jednak wszystko złoto, co się świeci! Oddzielna zupełnie sprawa to ścieżka dźwiękowa. Muzyka jest w miarę dobrze dobrana, mimo iż nie gustuję w zespołach typu Linkin Park, to spełnia ona swoje zadanie, jest ciężka i szybka, a na dodatek bardzo dynamiczna. Odgłosy walk, wybuchów, klinczów, trzasków, przyprawiają o istny kinowy zawrót głowy. Trzeba tutaj dobrej jakości  kina i rzutnika, żadne tam komputerowe, skompresowane wydmuszki na malutkich ekranikach ze śmiesznym nagłośnieniem. Podsumowując, "Transformers: Zemsta upadłych" to dobre efekty wizualne, które nie są w stanie wyratować filmu tonącego w mule absolutnego dna intelektualnego. Po pewnym momencie film po prostu siada na mieliźnie (tudzież mózgu), z której nie chce się ruszyć. W tym roku mieliśmy wiele dobrych, efektownych filmów, które prezentują sobą większe wartości intelektualne i  fabularne. Wymienię choćby "Watchmen Strażników" oraz "Star Trek", który w żadnym wypadku nie jest jakimś arcydziełem, są tam efekty, dobre, gorsze niż w filmie o robotach kuchennych , ale jako całokształt, jest to film, który "duże, durne roboty" bije na głowę. Cóż, na koniec powiem, że jednak warto pójść na ten film do kina, z uwagi na dobrą robotę ekipy grafików, bo więcej rzeczy raczej na próżno tutaj szukać, nawet nie warto, bo będzie to horrendalną stratą czasu.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na pierwszej części "Transformers" bawiłem się świetnie i miałem nadzieję, że druga odsłona obrazu będzie... czytaj więcej
Lato w pełni. Nadszedł czas urlopów i końca szkoły. Szare komórki idą na zasłużony odpoczynek. Wszyscy... czytaj więcej
Michael Bay jest reżyserem o prostym guście i zasadach. Jego recepta sukces również jest... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones