Bo do tanka trzeba dwojga

Jeśli każdy ma swojego prywatnego "Battlefielda", to mój przypomina zakurzony brulion, który twórcy "szóstki" oprawili w bawolą skórę. Są w nim zapisane głupie historyjki z frontu, które układają
BO DO TANKA TRZEBA DWOJGA 
Jeśli ktoś jeszcze wątpi, że popkultura to gigantyczna bańka, w której unosimy się na wzburzonych wodach codzienności, powinien raz na jakiś czas zajrzeć na Reddita. Za granicą wojna, nie tak znowu daleko ludobójstwo w czasie rzeczywistym. Tymczasem w sieci - spór o to, jak przepisać na zera i jedynki globalny konflikt, by sprawiał jak najwięcej frajdy. 


 
Część obozu "Call of Duty", ewidentnie wkurzonego pstrokacizną, marketingowym cynizmem oraz odzianą w lateks i prującą z kałasznikowa Nicki Minaj, przechodzi na stronę wroga. Ten zaś wali do niedobitków z armaty. W reklamie promującej nową część serii "Battlefield" chwacka drużyna celebrytów, z zawodnikiem MMA Paddym Pimblettem oraz gwiazdorem Hollywood Zackiem Efronem na czele, znika w kuli ognia po uderzeniu rakiety ziemia-powietrze. Śpijcie słodko, aniołki. 
 
Nie ma wyjścia. Skoro przez ostatnie miesiące produkcja stała się czymś w rodzaju manifestu przeciw infantylizacji gier wideo, trzeba traktować to jako poważną obietnicę. Nawet pomimo faktu, że Efron i spółka są na liście płac, co czyni krawaciarzy z kalkulatorami znacznie mniej przebiegłymi niż im się wydaje. Koniec zatem z cepeliadą, z wojną dla małych chłopców, z kolorowymi fatałaszkami. Let’s Make Battlefield Great Again! Niech znów będzie połączeniem wysokooktanowej naparzanki z zawoalowanym programem rekrutacyjnym! Niech przypomni nam - będąc modelowym przykładem współczesnego blockbustera - że gardzimy współczesnymi blockbusterami!


 
Z tej perspektywy dziwnym nie jest, iż kampania fabularna, stanowiąca symboliczne przeprosiny za pozbawionego tej atrakcji "Battlefielda 2042", pełna jest niewykorzystanych szans. Zaczyna się jak w życiu, czyli od bezprecedensowego aktu terroru, który zagraża integralności NATO. Wkrótce jednak z sejsmografu współczesności idzie cieniutka strużka dymu, a my lądujemy na znajomych mieliznach wojennej pulpy. Coś tam CIA, gdzieś tam PMC, do tego ostentacyjnie wydrenowany z ideologii oraz politycznej tożsamości renegat w roli czarnego charakteru. Sporo tu komunałów, papierowych ludków i klisz tak cieniutkich, że można przez nie dostrzec całą gatunkową maszynerię. 
 
Jasne, to dzięki podobnym scenariopisarskim unikom nie musimy drapać się po głowie i dumać, co lepsze: białe hełmy czy biały fosfor. Myślę natomiast, że wielki rebranding, czyli "nowe otwarcie", a jednocześnie "powrót do korzeni", to doskonały moment na ryzyko. Tymczasem Szwedzi ze studia DICE niby tworzą grę dla twojego starego, a jednak boją się uwalić go błockiem i uwikłać w nierozwiązywalne moralne dylematy.  


 
Jeśli zerknęliście już na ocenę, możecie poczuć się zdezorientowani. Pozwólcie zatem, że was uspokoję. "Battlefield 6" może być owocem fundamentalnie niepoważnej artystycznej filozofii, ale to wciąż kawał gry wideo. Nawet w rzeczonej kampanii asekuranctwo scenarzystów idzie w parze z bezbłędnym wyczuciem konwencji. Jako tutorial cała opowieść sprawdza się bowiem fantastycznie. Pod względem konstrukcyjnym to miks krótkich, intensywnych wymian ognia, pompujących adrenalinę sekcji składankowych oraz naparzanki z pojazdami. Skala się rozszerza, stawka rośnie, pot ścieka po skroni. Eskalacja trwa aż do rozbuchanego finału, w którym nalot dywanowy jest zaledwie przecinkiem w imponującym poemacie destrukcji.
 
Kampania to również łagodne wprowadzenie w imponujący system destrukcji otoczenia oraz pokaz technicznych fajerwerków. To dzięki nim gra pozostaje fantastycznym odzwierciedleniem tyleż horroru i grozy wojny, co jej obezwładniającego chaosu. Nie będę mądrzył się na temat jakości i ilości efektów cząsteczkowych. Zdradzę natomiast, że jako prosty wojak z Kansas pod Szczecinem wymagam od strzelanki dwóch rzeczy: płynnej animacji (potencjalnie w 120 klatkach na sekundę kosztem graficznych wodotrysków) oraz momentów wizualnej maestrii, dzięki którym szczęka zmiażdży mi palce u stóp. "Battlefield 6" oferuje i jedno, i drugie. 
 


O poprzedniej grze z cyklu dało się pisać wyłącznie w kategoriach cynicznego marketingowego planu. Pozbawiona trybu dla samotnego gracza oraz estetycznej tożsamości, kiepsko zbalansowana, z fatalnie zaprojektowanymi mapami oraz frustrującym premiowaniem ciężkiego sprzętu, pozostawała przygnębiającą ilustracją "potrzeb rynku", które miały niewiele wspólnego z potrzebami graczy. "Battlefield 6" wraca do korzeni również w tym sensie, że uwzględnia mnogość naszych pragnień. Lubisz ganiać z karabinem i szprycą z adrenaliny wśród gruzów Brooklynu? Wolisz stawiać prowizoryczne zasieki, naprawiać pojazdy, albo ułatwiać innym nawigację? Obudził się w tobie polowy lekarz? Masz smykałkę do pilotażu helikopterów? Byłbyś świetnym czołgistą? Widziałeś "Top Gun" sto dwadzieścia pięć razy? 
 


Bez względu na odpowiedź, cała gra jest zaprojektowana tak, byś czuł się jak ryba w wodzie. Elastyczność zabawy to sedno rozmaitych trybów gry wieloosobowej. "Battlefield 6" debiutuje na rynku z ośmioma modułami zabawy - cztery oferują dynamiczną rozgrywkę na mniejszych mapach, a cztery to flagowe dla serii wielkoskalowe potyczki. Te mniejsze - jak Dominacja, Król Wzgórza, czy klasyczny Drużynowy Deathmatch - odsyłają nas do czasów, w których życie, co do zasady, było prostsze. Oferują błyskawiczne strzały dopaminy, choć niepozbawione są elementów taktycznych; ich podstawą wciąż jest działanie w drużynie, zaś zmorą - ludzie na wiecznym fajrancie. W tych większych - jak w Podboju, Przełamaniu, czy Szturmie - konflikt jest skomplikowanym systemem naczyń połączonych. I tylko od umiejętności oraz dobrej woli dziesiątków graczy zależy, czy będzie to heroiczna opowieść o honorze i poświęceniu, czy polskie kino wojenne.


 
Sam najintensywniejsze chwile spędziłem w Eskalacji, czyli wariacji na temat kultowego Podboju. Zadaniem rywalizujących drużyn (do 32 graczy w każdej) jest zajmowanie węzłowych stref na mapie. Jeśli utrzymamy większość z nich wystarczająco długo, zdobywamy punkt, a wówczas jedna ze stref znika. Dylematów przybywa w postępie geometrycznym, chaos jest coraz większy, a sensowne koordynowanie ataków i precyzyjna komunikacja stają się niezbędnymi kwalifikacjami. 

To również moment, w którym twórcom "Battlefielda" udaje się coś arcytrudnego. Dzięki zróżnicowanym, klimatycznym mapom oraz naprzemiennym rozszerzaniu i zawężaniu pola walki, docierają do sedna sieciowych strzelanek; gier jednocześnie poważnych i śmiesznych, wymagających brawury i chłodnej głowy, zderzających monumentalne bitwy z kameralnymi potyczkami. 


 
Wybierając klasę swojego wojaka (Szturm, Inżynier, Wsparcie, Zwiad), decydujemy się nie tylko na sugerowany sprzęt (niektóre z wariantów zabawy ograniczają jego wybór), ale też na określony styl życia (i śmierci). To, czy będziemy respektować zasady naszej profesji, zależy wyłącznie od nas, lecz warto wiedzieć, że gra nagradza punktami doświadczenia oraz nowym ekwipunkiem za sumienne realizowanie wyznaczonych celów. Arsenał jest spory, dłubanie przy giwerach przynosi znaczące korzyści, zaś elastyczność buildów pozostaje satysfakcjonująca. I jak zwykle wszystkie te elementy będą przedmiotem ciągnących się kontrowersji, a balansowanie rozgrywki zakończy się najpewniej przy premierze kolejnej odsłony. Póki co zwolennicy shotgunów i snajperzy mają na serwerach swój prywatny raj. Śmiejcie się, śmiejcie. Jeszcze po was przyjdziemy. 

Trudno zebrać te wrażenia do kupy, zaś jeszcze trudniej wystawić "Battlefieldowi 6" ocenę bez ryzyka jej późniejszej weryfikacji. W niemowlęcym okresie rozwoju gry, pytań jest bowiem znacznie więcej niż odpowiedzi. Jak na zabawę wpłyną znacznie mobilniejsze i szybsze postaci? Na ile kreatywnie będziemy wykorzystywać fenomenalny model zniszczeń? Co z korektą celowania w trakcie gry na kontrolerze, która na dobre zmieniła krajobraz niedzielnych i profesjonalnych rozgrywek? Czy nie warto byłoby osłabić celowników laserowych, które w półdystansie czynią mechanikę celowania niemal zbędną? Wielką niewiadomą pozostaje również odświeżony (i niedostępny dla recenzentów) tryb Portal, czyli kreator map, wyzwań i trybów zabawy, także z uwzględnieniem elementów z poprzednich gier cyklu. W założeniach obiecuje sporo, zwłaszcza dla miłośników nostalgicznych podróży. W praktyce minie sporo czasu, nim dzika wyobraźnia graczy wyda najdojrzalsze owoce.

Jeśli każdy ma swojego prywatnego "Battlefielda", to mój przypomina zakurzony brulion, który twórcy "szóstki" oprawili w bawolą skórę. Są w nim zapisane głupie historyjki z frontu, które układają się w mądrą opowieść o eskapistycznej sile gier wideo. Jest coś o GrześkuPL, który podniósł cztery osoby defibrylatorem, ale sam nie doczekał się pomocy; o PsieNaBaby92, który skoczył z płonącego wieżowca prosto w dyszę przelatującego F-16. O dzielnej załodze czołgu, która zajęła przyczółek i utrzymała go wystarczająco długo, by wróg dał za wygraną i opuścił serwer.  Spokojnie chłopaki, skończę obiad i jestem! 
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?