"Eriksholm: The Stolen Dream" to debiut pełen serca, z drobnymi potknięciami, ale też z duszą większą niż niejeden wysokobudżetowy hit. W czasach, gdy gry próbują być filmami, Eriksholm
Czasem wystarczy jedno ujęcie, jedna scena i nagle czujemy, że trafiliśmy na coś wyjątkowego. Tak było ze mną, gdy po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun "Eriksholm: The Stolen Dream" na ubiegłorocznej edycji Poznań Game Arena. Stałam jak zahipnotyzowana przy stoisku wydawcy. Chwilę później gra wylądowała na mojej wishliście Steama, a ja… o niej zapomniałam. Aż nadszedł ten osobliwy czas – "lipcopad". Miesiąc zawieszony pomiędzy latem a jesienią, który otula zmęczonych życiem gamerów jak miękki koc i szeptem zachęca: "kup sobie coś ładnego i zostań w domu". To właśnie wtedy "Eriksholm" powróciło do mnie. Może nie jak grom z jasnego nieba, ale jak list od dawno niewidzianego przyjaciela.
River End Games
Akcja gry toczy się w fikcyjnym skandynawskim miasteczku, którego industrialny duch początku XX wieku jest dziwnie znajomy. Ulice brukowane są nie tylko kamieniem, ale i nadzieją na lepsze jutro, o które walczy prosty lud. Kolorowe, ceglane fasady domów próbują ukryć pęknięcia, jakie zostawiła w społeczności epidemia wietrznej ospy. Trup ściele się gęsto, a lekarstwa brak.
W tych okolicznościach poznajemy Hannę, młodą dziewczynę dotkniętą chorobą, u której boku czuwa brat Herman. Osieroceni i samotni, zdani tylko na siebie i kilku zaufanych sąsiadów, próbują przetrwać w mieście, które coraz bardziej odwraca się od własnych mieszkańców.
River End Games
Gdy Herman znika bez śladu, a władze zaczynają ścigać Hannę, by uczynić z niej przynętę, dziewczyna musi znaleźć w sobie siłę, by działać. W poszukiwaniach brata towarzyszą jej dwie wyraziste postacie: Alva – charyzmatyczna liderka lokalnego gangu, która mogłaby równie dobrze stanąć na czele ekranowej rebelii, oraz Sebastian – przyjaciel rodziny, który pokochał te dzieci jak własne. Ich relacje nie są łatwe. Wykuwają się w bólu, nieufności i lojalności, emocjach, które czyni się tu niemal namacalnymi.
To opowieść o winie, bólu oraz intrygach rodzących się za zamkniętymi drzwiami. Taka, która mogłaby bez trudu znaleźć się jako poboczny wątek w produkcji pokroju "Peaky Blinders". Hanna to postać, której nie sposób nie zapamiętać. Łączy w sobie niepokorność Pippi Pończoszanki z determinacją Evie Frye z "Assassin’s Creed: Syndicate".
River End Games
Od pierwszych chwil zachwyca oprawa wizualna. Gra otwiera się sekwencją cutscenek, które mimo prostej historii, mają filmowy rozmach. Momentami miałam wrażenie, że oglądam wstęp do wysokobudżetowej produkcji. Tym większe było moje zaskoczenie, bo wiedziałam, że to debiut River End Games, a wydawcą jest Nordcurrent Labs, znany dotąd raczej z lekkich symulatorów w stylu "przynieś-podaj-pozamiataj".
River End Games
Niestety, po tym wspaniałym wstępie rzeczywistość okazuje się mniej spektakularna. Lokacje, choć różnorodne, od brukowanych uliczek przez podziemia po wnętrza domów miejskich elit, są liniowe i przewidywalne. Nawet przy najwyższych ustawieniach graficznych obraz bywa lekko rozmyty. Czułam się, jakbym znów grała w "Robin Hood: The Legend of Sherwood", tytuł, który z daleka urzekał swoim pięknem, ale z bliska odsłaniał brzydotę pikseli. "Eriksholm" to piękna pocztówka z początku XX wieku. Piękna, ale zamglona.
Na szczęście muzyka stworzona przez Leifa Jonssona ratuje klimat. Subtelne, instrumentalne kompozycje są jak niewidzialna nić łącząca wszystkie elementy świata przedstawionego w emocjonalną całość. Groza miesza się z melancholią, a ścieżka dźwiękowa mogłaby z powodzeniem zasilić katalog filmowych czy serialowych soundtracków.
Rozgrywka w "Eriksholm" opiera się przede wszystkim na skradaniu, ukrywaniu się oraz czujnym obserwowaniu wzroku przeciwników. System detekcji, choć dobrze znany fanom gatunku, zyskuje tu nowe życie dzięki subtelnej symbolice. Klasyczne pytajniki i wykrzykniki wspierane są przez barwy – błękit oznaczający względne bezpieczeństwo oraz czerwień, będącą ponadczasowym symbolem nieuchronnego wykrycia. Warto jednak zachować czujność, bo czasem, gdy nad głową rozbłyska już ostrzegawczy znak, na reakcję jest po prostu za późno. Nie ma ucieczki. Nie ma odwrotu. Jest tylko moment napięcia, który zdążył już zacisnąć się na gardle niczym pętla ze sznura. W grze szczególną rolę odgrywają przerywane linie odmierzające czas i dystans dzielące nas od zagrożenia i to one często są ważniejsze niż same ikony.
River End Games
Przemoc w "Eriksholm" została ujęta subtelniej niż zazwyczaj. Każda postać niesie swoją własną formę oporu. Hanna korzysta z usypiająco-śmiercionośnych strzałek i bez trudu przeciska się przez wentylacyjne szyby, Alva celnie miota z procy i wspina się po rurach z gracją ulicznego kota, a Sebastian, doskonały pływak, potrafi wyeliminować zagrożenie jednym, precyzyjnym chwytem.
Ale pora na łyżkę dziegciu w tej beczce melancholijnego miodu. Bo choć "Eriksholm" potrafi oczarować narracją, jest jeden moment, w którym czar pryska – i to w najgorszym możliwym, czyli pod koniec. Kamera zwalnia, dźwięki cichną, a długa cutscenka przygotowuje nas na decyzję. Wszystko zdaje się krzyczeć: teraz Ty wybierzesz. Ale to nie my decydujemy. Hanna robi to sama. I choć jeszcze przed chwilą czułam się z nią tak silnie związana, nagle zostałam odcięta od tej historii. Jakby gra podziękowała mi za towarzystwo, ale na ostatniej prostej przypomniała: to jednak jej opowieść – nie moja. Nie jest to zły finał. Jest domknięty, logiczny. Ale napięcie budowane przez całą opowieść zasługiwało na więcej. Chciałam uczestniczyć. A zostałam widzem.
River End Games
"Eriksholm: The Stolen Dream" to debiut pełen serca, z drobnymi potknięciami, ale też z duszą większą niż niejeden wysokobudżetowy hit. W czasach, gdy gry próbują być filmami, Eriksholm przypomina, że wystarczy dobra opowieść i odrobina prawdziwego uczucia, by naprawdę poruszyć. Niesie prawdę o stracie, dorastaniu zbyt wcześnie oraz próbach buntu wobec rzeczywistości. Tajemnice wiszą tu w powietrzu jak para znad starych maszyn, a historia wymyślona przez Andersa Hejdenberga i podzielona na osiem rozdziałów wciąga jak sen, z którego nie chcemy się budzić.