Choć twórcy chcą nam wmówić, że to opowieść o prawnikach, serial ten w gruncie rzeczy należy do gatunku science fiction. Postacie poprzez swoje nieskładne decyzje oraz skrzętnie spreparowany
Witajcie w galaktyce Annalise. Znajduje się ona w równoległej rzeczywistości, gdzie logika oraz grawitacja moralna najczęściej działają wstecz. Widz próbujący się tam odnaleźć powinien przywdziać szczelny skafander serialonauty wyposażony w ochronę przed scenariuszowymi lukami oraz toksycznym powietrzem, którym zdolni są oddychać jedynie wynaturzeni bohaterowie "Sposobu na morderstwo". Choć twórcy chcą nam wmówić, że to opowieść o prawnikach, serial ten w gruncie rzeczy należy do gatunku science fiction. Postacie poprzez swoje nieskładne decyzje oraz skrzętnie spreparowany wygląd z sezonu na sezon co raz bardziej przypominają kosmitów, a świat, w którym się poruszają – abstrakcyjne wnętrze czarnej dziury pełne zawieszonych w niebycie, wymuskanych apartamentów i sal sądowych.
W centrum tego kosmicznego chaosu niepodzielnie rządzi antropomorficzna planeta, nazwana odpowiednio nieludzko Annalise. Ma ona twarz Violi Davis, która dwoi się i troi, żeby swoją grą wyrazić niemożliwą to przetworzenia przez ludzki umysł ilość osobistych tragedii, którymi twórcy obciążają genialną prawniczkę. Alkoholizm, śmierć dziecka, molestowanie, małżeństwo z psychopatą to jedynie czubek kosmicznej góry lodowej pod którą planeta Annalise zapada się w sobie.
Davis wierzga i krzyczy, robi co może, ale podejmuje się niemożliwego. Galaktyka, której Annalise jest osią została skazana przez jej scenarzystów na zagładę, choć jest to zagłada całkowicie kontrolowana, ponieważ Annalise, istocie boskiej wszystko musi się udać.
Ludzkopodobne byty orbitujące wokół Annalise, czyli grupka młodych studentów prawa (Aja Naomi King, Jack Falahee, Alfred Enoch, Karla Souza, Matt McGorry, Rome Flynn), niesamowity haker Oliver (Conrad Ricamora), policjant Nate (Billy Brown), oraz dwójka jej antypatycznych pomocników, Frank (Charlie Weber) i Bonnie (Liza Weil) zdają się być z nią złączeni niewidzialną, astralną energią, która tłamsi ich wszelki rozwój i sprawia, że za każdym razem kończą w punkcie wyjścia. Każda z postaci jest ostatecznie kartonowym, nie dającym się polubić pionkiem, który za nic ma sobie ciężar winy wywołanej popełnioną zbrodnią. Im dalej w galaktyczny las tym twórcom coraz trudniej wyjaśnić piętrzące się zwroty akcji, więc przykładowo teleportujący się zza ściany gmachu sądu Nate staje się częstym widokiem. Dialogi z czasem męczą i nieubłaganie powtarzają się. Gratuluję każdemu kto podczas jednego odcinka "Sposobu na morderstwo" da radę pozostać trzeźwym, pijąc kieliszek wódki za każdym razem kiedy postacie wypowiadają magiczne słowo „protect”.
Serial Petera Nowalka próbuje być błyskotliwy i odpowiednio pikantny, na miarę swoich czasów, czyli momentu kiedy dopiero co zakończył się "Breaking Bad", a konkurencję stanowiła "Gra o tron". W tej sytuacji jesteśmy świadkami prób podejmowania postmodernistycznych gier z widzem, który oczekuje po rozrywkowym serialu prawniczym naprawdę dużo. Pierwszy sezon wprowadza specjalną formułę, w której koniec każdego odcinka naznaczony niebieskawym filtrem zapowiada tytułowe morderstwo. W środku sezonu następuje odkrycie kart, a późniejsze odcinki mają ukazywać jak z owym morderstwem, dosłownie tłumacząc tytuł, uciec. Taka forma wymusza przyprawiającą o ból głowy liczbę cliffhangerów, które z czasem zaczynają nudzić. Co więcej późniejsze sezony porzucają ten schemat, a twórcy serialu robią z jego strukturą cokolwiek przyjdzie im do głowy, składając jego koherentność na ołtarzu pustej atrakcyjności.
Wśród często poruszanych wątków pojawiają się tematy społeczne, tak jak na przykład liczba czarnoskórych w amerykańskich więzieniach czy także reprezentacja osób LGBTQ+. Są to sprawy ważne, choć twórcy nieumiejętnie wplatają je w i tak przeładowaną historię, tym samym wyrządzając im szkodę.
Montaż oraz oprawa muzyczna pozostają na poziomie przez wszystkie sezony, jednakże ich powtarzalność i nasycenie prowadzi do sytuacji, w której widz męczy się, oglądając kolejne zbliżenie na przerażoną twarz bądź szybki najazd kamery na ten sam budynek, co w zamyśle ma zaznaczyć konkretne miejsce akcji tej koniec końców telenoweli.
"Sposób na morderstwo" nie sposób oglądać w inny sposób niż jako guilty pleasure. Sześć sezonów, dziewięćdziesiąt odcinków, cztery tysiące pięćdziesiąt minut czasu ekranowego wypełniają sztuczni ludzie, bezcelowe sceny seksu, nielogiczne motywy, oraz kosmiczne zwroty akcji. Finał wydaje się mocno zainspirowany ostatnim odcinkiem "Sześć stóp pod ziemią", i choć oba zakończenia można uznać za dzielące widownie, w celu odkrycia mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki lepiej sięgnąć po serial HBO. Jeśli ktoś ma ochotę na dobrą historię o prawnikach i kwestionowaniu moralności niech sprawdzi lub obejrzy po raz kolejny "Adwokata diabła" lub "Drugą prawdę". Niestety "Sposób na morderstwo" to wprowadzająca widza w błąd, nielogiczna, przydługa produkcja science fiction.