No i się skończyło.

"True Detective" śledziłem już od pierwszego odcinka (który tak naprawdę nie zrobił na mnie
piorunującego wrażenia), mimo to dałem serialowi szansę bo "Pilot" miał kilka plusów:

Po pierwsze primo - włączyłem dla Wodd'iego Harrelsona, a zostałem dla Matthew McM.

Po drugie - podobnie jak w "The Usual Suspects" historia jest relacjonowana przez głównych
bohaterów. Moim zdaniem to był genialny chwyt, bo pozwolił momentalnie zanurzyć się w
osobowościach i przemyśleniach narratorów - Hart'a i Rust'a. W ciągu zaledwie kilku odcinków
smakowicie pokazano złożoność relacji pomiędzy partnerami. Jestem ciekawy czy w kolejnych
sezonach będzie kontynuowana taka forma narracji.

Po trzecie - amerykańska prowincja pełna tajemnic, zagadkowa zbrodnia, klimaty jak z "siedem"
albo "labiryntu".

Nie będę się rozwodził o fabule, bo większość tutaj ją zna, a po za tym nie chcę za bardzo
spoilerować. Powiem tak - ten serial jest jak niedokończona książka genialnego pisarza, do
której jakiś uczniak postanowił dopisać zakończenie. Wielu pisze że ostatni odcinek pozostawił
zbyt duży niedosyt. Moim zdaniem już PRZEDostatni odcinek pozostawiał niedosyt, bo chyba
każdy podświadomie czuł, że nie da się zamknąć tylu wątków w ciągu niecałej godziny. Fabuła za
bardzo wyhamowała, jakby scenarzysta dostał zadyszki. Ostrzyliśmy zęby na kawał dobrego
dreszczowca w finale, a dostaliśmy uszy maczane w zielonej farbie.

Pozostaje wiele istotnych pytań, na które nikt nie odpowie, np. skąd tylu ludzi wiedziało o
Carcossie i nikomu tego nie zgłoszono? Na czym dokładnie polegały powiązania sekty z
człowiekiem z bliznami? Jak taki niedorozwinięty psychol może stać się liderem jakiejkolwiek
sekty?

Miałem duże oczekiwania wobec tego serialu, dlatego moja ocena będzie surowa. Pozdro i oby
do drugiego sezonu.