Ten serial jest jak tiramisu z Lidla. Lubisz, kupujesz i zaczynasz jeść. Wiesz, że tiramisu ze sklepu to nie deser z wyższej półki, ale przynajmniej wiesz, czego się spodziewać. W miarę jedzenia zaczynasz czuć, że cię mdli od słodkości. Za dużo tego samego, tej przewidywalnej, kremowej słodyczy. Żadnego zaskoczenia. Ale lubisz ten smak. No bo kto nie lubi tiramisu? Znacie kogoś, komu jak powiesz: „Hej, chodź na tiramisu”, to odpowie: „Ja nie lubię tiramisu”? Tiramisu jest pycha.
Ale, jak to tiramisu z Lidla, tyłka nie urywa. Tak samo ten serial – kto nie lubi Indiany Jonesa czy „Morderstwa w Orient Expressie”? Każdy lubi. Jak tiramisu. Tyle że ten serial to tylko tiramisu z Lidla, a nie z małej włoskiej kawiarni w sercu Wenecji, gdzie szef kuchni własnoręcznie ubija mascarpone i przekłada biszkopty nasączone espresso tak mocnym, że budzi z letargu. To nie jest deser, który zapamiętasz na lata i będziesz wspominać przy kieliszku wina. To po prostu poprawne, słodkie i przewidywalne tiramisu – do schrupania, ale nie do zachwycania się nim. Zjesz i nie, żałujesz no może po chwili kiedy policzysz kalorie...wróć...kiedy zdasz sobie sprawę że poświęciłeś na jego obejrzenie aż 8 odcinków, ponad 6 godzin.
Więc jeśli masz ochotę na coś, co smakuje znajomo i bezpiecznie, jak kolejny odcinek kryminalnej zagadki, to smacznego. Ale jeśli liczysz na kulinarną ekstazę – cóż, szukaj dalej.