Być może jestem zbyt świeżo po zakończeniu aby logicznie się wypowiedzieć, ale postaram się uchwycić te chaotyczne kawałki myśli i ułożyć je w zdania.
Spodziewałam się czegoś otwartego, zostawiającego pole do wyobraźni. Poznaliśmy rodzinę Fisherów i zostawiamy ich w pewnym punkcie, a ich życie płynie dalej. Człowiek skończy oglądać i kontynuuje swoje sprawy. Ale nie w przy tym serialu. Szczególnie nie przy tym.
Te ostatnie 10 minut emocjonalnego ataku w pięknej oprawie muzycznej uchwyciło sens SFU tak jak powinno. Katastroficzny charakter życia w którym wszystko płynie, zaczyna się i kończy, trwa i przemija. Bohaterowie umierają, wszyscy w końcu umieramy. Nadal wiele rzeczy można sobie dopowiedzieć, nie wiemy co dokładnie działo się po odjeździe Claire, ale już nie o to chodzi.
Wbrew pozorom to zakończenie, jak i cały serial ma w sobie wiele nadziei. Rodzimy się i umieramy. Jest data urodzin i śmierci. A pomiędzy tym życie. I być może o to właśnie chodzi, żeby żyć zanim będzie za późno.