Od samego początku głupi. Nie żebym nie lubił Glenna, przeciwnie, to jedna z moich ulubionych postaci. Ale, do cholery, nie wierzę, że mógł ot tak wydostać się spod ciała Nicolasa i zaraz potem przez czysty przypadek otrzymać pomocną dłoń od Enid. Wszelkie sceny między tą dwójką to właściwie nic poza niepotrzebną gadką.
Akcja wewnątrz murów Aleksandrii to żałosność w najgorszym wydaniu. Najbardziej w pamięć wpada idiotyczna próba Spencera, rozmówka w gromadce Rick-Carol-Michonne-Morgan nuży i wkurza zarazem, aż się chce temu morganowi przywalić.
O ile już trudno mi uwierzyć, że Denise może dać radę z utrzymaniem tajemnicy lekarskiej, to tym głupsza jest dla mnie scena, w której Carol Śledzi ją i Morgana, trzymając na rękach Judith, którą na chwilę daje pod opiekę Jessie (Jessie?! No błagam!).
Klamra z Deanna budzi litość (no i znowu ta jednostajna mimika), zebranie się na modlitwę przerwane zauważeniem baloników to kompletna żenada.
O scenie, w której Ron włamuje się do magazynku, a potem idzie zabić Carla (co oczywiście kończy się niepowodzeniem, bo okoliczności sprawiają, że musi realizację swojego planu zaniechać) nie wspomnę.