Po najlepszym serialu wszechczasów, czyli Breaking Bad, zabrałem się jakiś czas temu za jego prequel, co już wtedy nie napawało mnie optymizmem, bo nie lubię cofania się na osi czasu w uniwersum, które bardzo mocno trafiło w megusta. Obejrzałem pierwsze dwa odcinki i był srogi ziew, bo nawet ślimacze tempo pierwszych epizodów BB nie było tak usypiające, więc po 5 odcinku odpuściłem. Drugie podejście zrobiłem jakiś tydzień temu, bo ciągle miałem w głowie opinie z neta, że to jednak genialne jest. I tak jak w premierowej odsłonie Breaking Bad bomba z opóźnionym zapłonem wybuchła gdzieś w połowie, tak w Better Call Saul eksplodowała w końcówce sezonu pierwszego. Majstersztyk przerósł majstersztyk.