Relacja

28. WFF: Kim jest Jezus?

https://www.filmweb.pl/article/28.+WFF%3A+Kim+jest+Jezus-89937
W czwartek na Warszawskim Festiwalu Filmowym rozgryzaliśmy twarde winogronowe cukierki ("Winogronowy cukierek"), próbowaliśmy "Zabić czas", a także poszukiwaliśmy prawdy o Jezusie Chrystusie w "The Making of Jesus Christ". Recenzje filmów znajdziecie poniżej.  


Niepotrzebnie rozgryziony cukierek

Trzask rozgniatanego zębami winogronowego cukierka, niechęć do jedzenia marchewek, trzy pary dłoni ściskające się podczas trzęsienia ziemi. Reżyserka Hee-Jung Kim ma oko do wyłapywania takich drobnych, z pozoru nieistotnych szczegółów, które jednak mają siłę przetrwania w pamięci – tak bohaterów, jak i widza. "Winogronowy cukierek" otwiera scena z dwoma kobietami stojącymi na nadmorskiej skarpie i rozpościerającym się za ich plecami pastelowym niebem. Niczym na uwielbianych przez jedną z postaci płótnach Caspara Davida Friedricha mamy tu niepozorną sytuację ujawniającą pokłady ukrytej duchowości.

Autorce udaje się jednak uniknąć pretensjonalności. Historia o dwóch przyjaciółkach z dzieciństwa, które spotykają się po latach i przepracowują zadrę z przeszłości, opowiedziana jest bez niepotrzebnego zadęcia. W kilku miejscach widać co prawda próby podkręcenia patosu – a to za pomocą muzyki Brahmsa, a to poprzez wprowadzenie… sarenki – ale generalnie symbolika budowana jest tu w sposób niewymuszony.

Narracja przeplata wątek współczesny retrospekcjami. Stopniowo odkrywamy sekret pewnego feralnego dnia, który pozostał w pamięci dwóch bohaterek. So-ra (Ji-yoon Park) to paląca jak komin tajemnicza pisarka, która szkolne wspomnienia uczyniła podstawą swojej książki. Seon-joo (Jin-hie Park) pracuje w banku i spędza czas na przygotowaniach do ślubu z pracującym w wydawnictwie redaktorem. Wskutek różnych komplikacji kobiety trafiają na siebie i wyruszają wspólnie w samochodową podróż, która będzie okazją do katartycznej konfrontacji ze wspólną przeszłością. Niestety, im bliżej celu, tym jest bardziej banalnie.

Zanim tam dotrzemy, mamy na szczęście jeszcze samą podróż. Relacja między bohaterkami jest niejednoznaczna, pełna niuansów, bardzo dobrze odegranych przez dwie aktorki. "Winogronowy cukierek" najciekawszy jest właśnie tam, gdzie reżyserka skupia się na plątaninie związków między kobietami. Intryguje, gdy zatrzymuje się na niedopowiedzeniu, na przykład w zasygnalizowanym wątku artystycznego pasożytowania na dawnej przyjaźni. Gdy niektóre kluczowe kwestie zostają jednak wyjaśnione, dopowiedziane, czar pryska. Czasem warto possać cukierek i pomilczeć jeszcze chwilę.


Wycieczka do Ziemi Świętej

Na każdym festiwalu, na którym liczba pokazywanych tytułów przekracza 100, muszą się znaleźć i filmy słabe. Taka jest naturalna kolej rzeczy. W przypadku 28. Warszawskiego Festiwalu Filmowego obrazem potwierdzającym regułę jest "The Making of Jesus Christ".

Trzeba przyznać, że Luke Gasser miał świetny pomysł... na tytuł filmu: chwytliwy i intrygujący. Problem w tym, że na tym skończyła się jego inwencja twórcza. Obraz w teorii ma przybliżać nam historię Jezusa Chrystusa, przeanalizować to, co wiemy z Biblii i z innych źródeł. W praktyce jest to rzecz tak błaha, że z czystym sercem mógłbym film polecić jedynie przedszkolakom.

Największym sukcesem reżysera jest przekonanie Paula Verhoevena do wypowiedzenia się na temat Chrystusa. Ale nawet tego Gasser nie wykorzystuje. Film ślizga się po powierzchni faktów i markuje zadawanie kontrowersyjnych pytań. Najzabawniejszy jest w momentach, kiedy próbuje wyważać dawno otwarte drzwi, poruszając chociażby wątek dziewictwa Marii oraz rodzeństwa Chrystusa. Za to milczy o "nieznanych latach Chrystusa", nie odpowiada Verhoevenowi, kiedy ten pyta, jak Bóg spłodził syna, nie próbuje nawet zastanowić się, czym jest zmartwychwstanie (może śmierć upozorowano?, a może ktoś wykradł jego ciało?), przywołuje historię z Mojżeszem i Eliaszem, ale nie zastanawia się, dlaczego apostołowie milczeli na jej temat i zachowywali się, jakby nigdy nie miała miejsce i relacja pojawia się dopiero sto lat później w Ewangeliach. Gasser nie drąży też w ogóle wątków chrystusowych znanych z apokryfów, jak Ewangelia Tomasza czy "tajemna" Ewangelia według św. Marka. Gasser za pewnik przyjmuje również to, że Jezus w ogóle istniał, choć przecież są osoby, które twierdzą, że nie jest postacią historyczną.

"The Making of Jesus Christ" nie jest więc ani kontrowersyjny, ani odkrywczy, nie pokazuje postaci Chrystusa z nowej perspektywy, nie jest również zapisem duchowej podróży samego reżysera. Obraz kończy się ogólnikowym banałem, co dyskredytuje film, skoro po jego realizacji nawet sam reżyser wciąż nie wyrobił sobie zdania o tym, kim jest Jezus Chrystus.

Czekając na ofiarę

Alfred Hitchcock zwykł mawiać, że film to życie, z którego wymazano plamy nudy.  Jakby na przekór słowom mistrza Rumun Florin Piersic Jr nakręcił "Zabić czas" – utwór złożony niemal wyłącznie z kleksów monotonii, a przecież potrafiący chwycić widza mocno za gardło.

O niektórych reżyserach pisze się, że potrafią doskonale operować suspensem. Znaczy to mniej więcej tyle, że umieją zawiesić akcję i wyciszyć ekranowe emocje po to, by podkręcić napięcie i przywalić w najmniej spodziewanym momencie szokującą fabularną przewrotką.  Suspens, jaki inni twórcy zwykli konstruować w ramach poszczególnych scen albo sekwencji, u Piersica zostaje przeniesiony na cały trwający 99 minut seans. Esencją jego filmu jest bowiem czekanie. Na co? Oczywiście, aż ktoś wyjmie zza pazuchy pukawkę i zrobi z niej użytek.

Główni bohaterowie to dwaj płatni zabójcy pracujący na zlecenie mafijnego bonza. Panowie włamują się do mieszkania swojej kolejnej ofiary – lekarza odpowiedzialnego za uratowanie życia jakiemuś opryszkowi, na którego szef wydał wyrok śmierci. Doktor ma się zjawić w domu dopiero wieczorem, toteż niepałający do siebie sympatią cyngle muszą spędzić w swoim towarzystwie kilka godzin. Podczas gdy pierwszy z nich produkuje słowne gejzery anegdotek i rozważań o wyższości Batmana nad Supermanem, drugi zaciska szczękę albo odpowiada półgębkiem. Wskazówka zegara robi kolejne okrążenia,  popielniczka zapełnia się petami, a trup in spe wciąż nie chce się pojawić.

"Zabić czas" można potraktować wyłącznie jako ćwiczenie stylistyczne: jak długo da się utrzymać uwagę widza bez uruchomienia fabularnych turbin. Zawieszone między Beckettem a Tarantino dzieło Rumuna próbuje jednak wykroczyć poza zwykłą zabawę kinem. Piersic zrobił coś, co wcześniej udało się na przykład Michaelowi Hanekemu w "Funny Games". Choć w jego dziele przemoc zawsze ucieka obiektywowi kamery, po seansie ma się wrażenie, że właśnie obejrzało się bardzo brutalny film. W dodatku przemoc ta nie ma w sobie nic rozrywkowego. Jest brudna, lepka, odpychająca. Obcowanie z nią wydaje się karą. Patrzcie – zdaje się mówić reżyser – tak bardzo chcieliście, żeby coś się wydarzyło, to teraz macie za swoje.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones