W nowym cyklu felietonów Jakub Socha poszukuje – w kinie polskim i nie tylko – złota. Jako że nie wszystko złoto, co się świeci, a obietnice złotych gór to specjalność filmowców, będzie próbował aż do skutku.
Dla osób, które nigdy nie miały styczności z terapią, dokument
Łozińskiego będzie zaskoczeniem – wychodzi na to, że niekoniecznie wygląda ona tak, jak to pokazują filmy
Allena. Że jest to jednak coś innego niż nowoczesna forma spowiedzi dla mieszczuchów, w której zamiast odmawiać pacierz w ramach pokuty, po prostu płaci się za wizytę. Że terapeuta to jednak nie szarlatan lub szaman, który nabija kabzę, wmawiając zdesperowanym nieszczęśliwcom, że to tylko "kompleks Edypa" i że na wszystko najlepiej pomaga szklanka wody z miodem i cytryną na czczo o poranku. W dokumencie
Łozińskiego nie ma łatwych rozwiązań, de Barbaro jest szczery do bólu, nie daje się porwać chwili, czasami nawet wyhamowuje entuzjazm pacjentek, które po jakimś czasie myślą, że teraz już pójdzie z górki.
Ten gładko ogolony siwy facet po pięćdziesiątce potrafi jakimś cudem przebić się zarówno przez nieufność matki i córki, jak i widza. W jednej ze scen prosi córkę, żeby porozmawiała ze sobą sprzed kilkunastu lat. Słuchając tej prośby ani przez chwilę (no może przez chwilę) nie zapala się człowiekowi w głowie czerwona lampka z napisem: oho, zaraz będzie przytulanie drzew, bo już wiadomo, że nie o zaklęcia tu chodzi ani o łatwe pocieszenie i drogę na skróty. Chodzi o język, o słownik, o rozmowę. Prowadzoną pod okiem kogoś, kto po prostu wie, jak się ją powinno przeprowadzić, kogoś, kto jest przeciwieństwem większości dokumentalistów – kto nakłania, żebyś opowiedział mu swoją historię, ale gdy skończysz, nie zostawia cię samego jak palec.
Paweł Łoziński zrealizował film jako odpowiedź na swój poprzedni projekt (
"Ojciec i syn"), w którym zafundował sobie i ojcu,
Marcelowi Łozińskiemu, psychoterapię przed kamerą, tyle że bez psychoterapeuty, co skończyło się małą katastrofą. Tym razem, żeby nie łamać tajemnicy terapii, musiał wytyczyć ścieżkę dookoła: nie chcę zdradzać o co dokładnie chodzi, ale powiedzmy enigmatycznie, że reżyser i jego bohater nie naruszyli granic etyki żadnej z profesji - ani dokumentalisty, ani psychoterapeuty. Efektem tej strategii jest uderzająca uniwersalność filmu. Koniec końców zaczynamy się zastanawiać: czy czasami nie jest tak, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku? Może to, co kisimy w środku, nie jest wcale aż tak wyjątkowe?