W 2009 roku Polacy poszli do kina 38 milionów razy. To rekord, choć Europejczycy chodzą dwa, trzy, a nawet pięć razy częściej. W Polsce jednak nadal brakuje kin, a ceny biletów są prawie tak wysokie, jak na Zachodzie, choć zarabiamy wielokrotnie mniej. Dlaczego jest tak drogo? Odpowiedzi na to pytanie szukajcie w raporcie o biletach do kina z marcowego numeru
"Filmu". Tekst właśnie pojawił się w
czytelni magazynu na Filmwebie.
DLACZEGO TAK DROGO?
To był jeden z grudniowych weekendów. Wybrałem się z córką na
"Opowieść Wigilijną" do Cinema City w warszawskim centrum Promenada. Za dwa bilety (w tym jeden ulgowy!) oraz przekąskę z napojami w kinowym barze zapłaciłem w sumie prawie 100 złotych. Włosy stanęły mi dęba, złapałem za telefon i zadzwoniłem do naczelnego "Filmu", Jacka Rakowieckiego. "Dlaczego bilety w Polsce są tak drogie?!" – zapytałem. "To bardzo dobre pytanie – odparł Rakowiecki. – I właśnie chcieliśmy je postawić, więc może sprawdź sam...". W ten sposób rozpocząłem małe, prywatne śledztwo, by sobie i czytelnikom "Filmu" spróbować wyjaśnić, skąd w Polsce biorą się ceny biletów do kina.
Zadanie wydawało się banalne. Ot, zapytać właścicieli kin, pogadać z dystrybutorami i producentami, zebrać kilka danych – i gotowe. Okazało się jednak, że problem cen skutecznie i szybko zniechęca do rozmowy większość rozmówców. Niektórzy odmawiali wprost, inni – bardzo długo nie mogli znaleźć czasu, jeszcze inni mówili nawet chętnie, ale... anonimowo. Bo "po co się narażać", bo "tajemnica handlowa". Coś jednak udało się ustalić.
Drogo, czyli w sam raz Już po kilku dniach wgryzania się w temat okazało się, że w przypadku cen biletów brak jest zgody czy powszechnie uznawanej prawdy w jakiejkolwiek kwestii. "Bo co to znaczy »drogo«? – od razu na początku rozmowy oponuje Rafał Rybski, dyrektor operacyjny sieci Cinema City w Polsce. – Bilety kosztują tyle, ile powinny; zresztą skoro ludzie coraz chętniej chodzą do kina, to cena chyba nie jest barierą. Ludzie zawsze narzekają, że jest za drogo".
"Bzdura, oczywiście, że w Polsce bilety są drogie, za drogie! – denerwuje się Paweł Wachnik, niegdyś jeden z szefów sieci kinowej Ster Century, potem producent filmowy, dziś niezależny ekspert. – Walczę z tym od wielu lat, ale nigdy nie udało mi się przekonać właścicieli kin".
Spokojniej o całej sprawie mówi Roman Jarosz (Dyrektor Marketingu Silver Screen w latach 1999-2008 oraz Dyrektor Dystrybucji i Marketingu Syrena Films w latach 2008–2010): "Bilety w Polsce kosztują mniej niż w krajach Europy Zachodniej, choć większość kosztów ponoszonych przez operatorów kin jest porównywalna. Z tego punktu widzenia bilety wcale takie drogie nie są. Choć, oczywiście, z drugiej strony nie są o tyle tańsze, o ile niższe od unijnej średniej są dochody Polaków".
Średnia cena biletu do kina w Paryżu to 7-8 euro (ok. 30 zł), podobnie jest w Berlinie, w Londynie nawet trochę więcej: 7-9 funtów (prawie 40 zł).
Kino-dystrybutor-producent Kupując bilet do kina, niewielu z nas zdaje sobie sprawę, jak wielu ludzi, firm i instytucji podzieli się później tymi pieniędzmi. Popatrzmy, jak dzielone jest 20 złotych, bo tyle przeciętnie kosztuje bilet do multipleksu. Najpierw swoją daninę ściąga fiskus, pobierając 7% VAT, czyli zostaje 18,69 zł, od tego 1,5 procent idzie na PISF, mamy już 18,40 zł. W tym momencie pieniądze dzielone są pomiędzy kino a dystrybutora, z reguły w stosunku 50 na 50. Kino ma z tego 9,20 zł (w pierwszych tygodniach, bo potem kasuje nawet 60 czy 70% wszystkich wpływów!).
"Z tego musimy pokryć czynsz, koszty działania, płace, opłaty za prawa do filmów, koszt zakupu energii, wody, ogrzewania, nie wspominając już o zamortyzowaniu gigantycznych pieniędzy wydanych na budowę" – wylicza Rybski. Jakie to kwoty? Koszty działania są jedną z pilniej strzeżonych tajemnic, ale wiadomo na przykład, że wybudowanie najnowszego, 20-salowego multipleksu Cinema City kosztowało prawie 30 milionów złotych.
Spójrzmy teraz na stronę dystrybutora. "Mamy na początku dystrybucji te 9 zł, to szybko spada do 7,50, potem 7 zł, a końcu nasz udział w przychodach z biletu zmniejsza się nawet do 25 procent ceny – mówi Roman Jarosz. – Przyjmijmy jednak, że średnio dysponujemy kwotą 7,50 zł. Odzyskujemy najpierw koszty dystrybucji i promocji, tzw. P&A. Proszę sobie wyobrazić: średniej wielkości film musi mieć budżet P&A – kopii, reklamy, plakatów – około miliona złotych. Jeśli dystrybutor jest szczęściarzem i trafi mu się film wygrywający festiwale, jak
»Rewers« czy
»Mała Moskwa«, na promocję musi wyłożyć nieco mniej. Żeby odrobić koszty dystrybucji, dzielimy ten milion złotych na te 7,50 zł. Czyli abyśmy nie dołożyli, do kina musi przyjść na dany film minimum 133 tysiące widzów. W takiej sytuacji dystrybutor jesteśmy na zero, a producent filmu jeszcze nie odzyskał ani grosza. Jak życie wielokrotnie pokazało, w Polsce często filmy nie zapewniają nawet zwrotu kosztów P&A. Każdy dystrybutor musi zaakceptować fakt, że na niektórych filmach w kinach mogą być zyski, a na innych straty.
Liczmy dalej: przeciętnie na film w Polsce przychodzi 200-300 tysięcy widzów. Załóżmy, że przy dobrych wiatrach będzie to 300 tysięcy. Czyli po odjęciu pierwszych 130 tysięcy widzów, którzy zwrócili koszty dystrybucji, zostaje 170 tysięcy sprzedanych biletów razy 7,50 zł. To daje 1,275 mln zł, z czego dystrybutor ma przeciętnie 20 proc. To naprawdę nie jest dużo, biorąc pod uwagę, jaki dystrybutor musi ponieść koszt np. zatrudnienia ludzi. To nie jest praca na miesiąc. Film się wprowadza zwykle trzy miesiące, czasami dłużej".
Pozostałe 80 procent, czyli coś około miliona złotych trafia do producenta. To często nie jest nawet kwota, którą on sam włożył w film. Bo jeśli przeciętna współczesna polska fabuła kosztuje 3-4 miliony, to nawet jeśli dotacja z PISF-u pokrywa połowę, to przynajmniej kilkuset tysięcy brakuje.
"To jest dobry wynik, jeśli producent odzyskał milion złotych. Oczywiście, potem jest DVD, telewizja, ale to pokazuje, że ten bilet dzielony jest na mnóstwo podmiotów. Lwią część bierze kino, dla dystrybutora – przypomnijmy – to jest netto 7,50 zł, z czego dla producenta wychodzi 6 zł za bilet. Do tego dochodzą podatki, prawa autorskie... I producenci, i my pracujemy na granicy minimalnej opłacalności" – broni swej połówki Jarosz.
Winni kiniarze? Wygląda więc na to, że całą śmietankę spijają kiniarze. Jednak taka teza wywołuje ich żywiołowy protest.
"Tego się już nie da robić taniej, bo mamy ogromne koszty operacyjne. Ceny biletów w Polsce od dłuższego czasu w zasadzie nie rosły, gdy w tym samym czasie wzrastały koszty naszej działalności, jak choćby podnoszone już kilkakrotnie ceny prądu czy płaca minimalna. Taki multipleks to ogromne przedsięwzięcie: najpierw trzeba zainwestować miliony złotych, by kino odpalić, a potem ponosić koszty stałe: wynajem powierzchni – a z reguły nowoczesne multipleksy powstają w centrach handlowych najwyższej kategorii, gdzie czynsze są zabójczo wysokie, potem opłaty dla dystrybutorów, prąd, ogrzewanie czy woda, płace, promocja... I to są ogromne koszty, które muszę pokryć niezależnie od tego, czy miałem dobry, czy gorszy tydzień. A prawda jest taka, że takich naprawdę dobrych tygodni jest w roku kilka, zdecydowanie mniej niż tych bardzo złych. Reszta to średnia, a koszty nie maleją" – dowodzi Rafał Rybski.
Szef jednego z multipleksów dodaje: "Wybudowanie oraz utrzymanie w Polsce kina kosztuje niewiele mniej niż na Zachodzie. Wszystko jest niesamowicie drogie: aparatura, wyposażenie, płacimy za to tak samo, jak koledzy z Zachodu. Jeśli chcemy mieć w kinie porządne, hiszpańskie fotele, to musimy za nie zapłacić tyle, co Francuzi czy Niemcy. Projektory, zwłaszcza cyfrowe, są potwornie drogie. Takie urządzenie kosztuje 100 tysięcy euro! Może same materiały i robocizna przy budowie kina są trochę tańsze, ale to jest »trochę«. Większość kin w Polsce została niedawno wybudowana i one się jeszcze nie zamortyzowały, ciągle pracują na siebie, odrabiają koszty budowy. W krajach Europy Zachodniej inwestycje powstawały w latach 80., w latach 90. się rozwijały, one są już w dużej mierze zamortyzowane. W Polsce jeszcze nie, dlatego kina naprawdę kokosów nie mają. Obsługa i tak dalej – to wszystko jest na granicy rentowności. Dlatego bilety nie mogą być tańsze".
Inny jeszcze kiniarz, kilkakrotnie zastrzegając anonimowość, nie owija w bawełnę: "Kino to biznes nieprzewidywalny. Tak naprawdę nie wiadomo, kiedy ludzie pójdą kina, a kiedy będzie pustka. Oczywiście, na podstawie doświadczeń z poprzednich lat można robić pewne założenia, niektóre miesiące są generalnie lepsze, inne gorsze. Ale przecież, na Boga, nie przewidzę sytuacji, że coś pieprznie w jakiejś kopalni, zawali się hala targowa i ogłoszą żałobę narodową. Mnie nikt za żałobę nie zwróci, a biznes nam się wywraca do góry nogami. Zatrzymać całą maszynę, zawiadomić dziesiątki ludzi, że mają nie przychodzić do roboty, dać ogłoszenia w prasie, że kino nie działa... No masakra, po prostu".
Zanim jednak zapłaczemy nad strasznym losem kiniarzy, warto pamiętać, że bilety to nie jedyne ich wpływy. Zdaniem Pawła Wachnika w niektórych multipleksach przychody z baru to prawie połowa tego, co kino ma z biletów. "Przychody z baru to w kinie w centrum handlowym 30-40 proc. tego, co ma kiniarz z biletów, w kinie wolnostojącym – nawet 50 proc., czyli prawie 1/3 wszystkich przychodów. A gdy dodamy reklamy przed filmami, które też są dochodem kiniarza, 50 procent zbiera się spokojnie" – przekonuje Wachnik.
"Zdecydowana większość naszych wpływów pochodzi z biletów. To legenda, że robimy gigantyczny biznes na popcornie. OK, sprzedajemy w barach dość drogo, ale też drogo kupujemy, dostawcy takich choćby batoników sprzedają nam towar po zupełnie innej cenie niż supermarketom" – ripostuje Rybski.
Jeszcze lepiej, jeszcze drożej? Czy to wszystko oznacza, że ceny biletów nie spadną? "Na razie nie spadną – i nie ma powodu, żeby spadały – przekonuje Rafał Rybski. – Pod koniec lat 90. kina były w większości w fatalnym stanie, mało wygodne i proponowały kiepską jakość obrazu i dźwięku za bardzo podobne do dzisiejszych pieniądze. Wtedy pojawili się inwestorzy, wyłożyli ogromne pieniądze na infrastrukturę, zaczęli budować nowoczesne, znakomicie wyposażone, komfortowe kina. Przez ostatnie lata musieliśmy dopiero zainwestować w całą infrastrukturę, która na Zachodzie powstała już wiele lat temu i tamtejszym operatorom dawno się zwróciła. Teraz my musimy odzyskać pieniądze".
A Roman Jarosz dodaje: "Ostatnio bilety podrożały o 2-3 złote, ale ludzie nadal chodzą do kina. Koszt biletu nie jest tu decydującym czynnikiem, a niższa cena nie jest gwarancją wyższej frekwencji w kinie. W Polsce, według moich szacunków, do kina regularnie chodzą 3-4 miliony widzów. Gdyby się okazało, że niższa cena tę ilość znacznie zwiększa, to coś by się z tą ceną działo. A tak naprawdę dla rynku i dla kina byłoby lepiej, gdyby bilety były jeszcze droższe, gdyby Polaków było stać na zapłacenie takich cen, jak w Niemczech czy we Francji".
Paweł Moskalewicz
Współpraca: Ola Salwa
UWAGA! Za miesiąc II część raportu: Bilety do kina. Czy może być taniej?