W najnowszej odsłonie autorskiego cyklu felietonów Jakub Socha snuje refleksje na temat tajemniczego "efektu Mandeli" w odniesieniu do mijającego roku. ***
Wiecie, co to jest "efekt Mandeli"? Ja też nie wiedziałem, przynajmniej dopóki nie obejrzałem jednego z odcinków serialu dokumentalnego "
Dobre rady Johna Wilsona". Formuła tej produkcji jest doskonale prosta – facet chodzi po mieście z kamerą i mikrofonem; gada do siebie i filmuje to, co widzi. Przed jego oczami rozgrywają się ciekawe rzeczy – śmieci układają się na poboczu w pasmo górskie, ludzie próbują upodobnić się do zielonego szlaucha, jakiś okrągły facet z cicha pęk wyprowadza cios karate, którego nie powstydziłby się pan Miyagi, ktoś włożył pachołek drogowy w dziurę na jezdni – wygląda jak ten statek kosmiczny, który trafił w oko księżyca u
Georgesa Mélièsa. Operator-narrator co chwilę chwyta za jakąś klamkę, otwiera jakieś niepozorne drzwi, za którymi czyhają kolejne sztuczne raje. Ich liczba wydaje się nieskończona, jesteśmy w końcu w Nowym Jorku. Tak zresztą trafiłem na ten serial po raz pierwszy – moja dziewczyna, która ma hopla na punkcie obrazków Nowego Jorku, już jakiś czas temu chciała, żebyśmy się za niego zabrali. Wtedy udało mi się zaproponować coś mniej ambitnego niż dokument, równocześnie coś, co też rozgrywa się w Nowym Jorku. Szybko pożałowałem, padło bowiem na "
Od nowa", okropnie szmirowaty serial z
Hugh Grantem i
Nicole Kidman, która w płaszczach z najnowszej kolekcji zimowej królestwa elfów pomyka po mroźnym Central Parku i czasami po prostu traci przytomność, zmęczona porutą, którą wywinął jej małżonek, do tej pory znany jako ten, który ronił niejedną łzę nad łóżkami umierających na raka niewinnych dzieci. Drugie podejście do Wilsona przyspieszył wysyp grudniowych rankingów – okazało się, że za oceanem jego serial znalazł się naprawdę wysoko w tegorocznych podsumowaniach najlepszych seriali. Słusznie, facet jest wytrwałym piechurem, ma bystre oko i, mimo skrzekliwego, lekko irytującego głosu, monologuje zabawnie i inteligentnie. Umie też zjednywać sobie dziwnych ludzi i namawiać ich na zwierzenia.
W odcinku trzecim, zatytułowanym "How To Improve Your Memory",
Wilson chodzi po mieście i rozmyśla nad tym, że coraz trudniej mu wszystko spamiętać, i tak trafia na mistrzynię pamięci, która opowiada mu, że najlepiej zapamiętuje się, wykorzystując do tego formy architektoniczne. Posługiwał się nimi także wybitny historyk, Tony Judt, który cierpiał na stwardnienie zanikowe boczne i w ostatnim stadium choroby spędzał noce, leżąc w łóżku i pracując nad kolejnymi esejami. Nie mógł ich zapisywać, więc starał się je zapamiętywać, by rano móc je w całości podyktować asystentce. Szło to mniej więcej tak: Judt wyobrażał sobie najpierw jakiś dom, potem wyobrażał sobie, że w przedpokoju leży jakiś przedmiot, który odnosi się do początku eseju; na schodach prowadzących na górę jest kolejny, który naprowadza na główną myśl; na piętrze, w sypiali jeszcze jeden, który kojarzy mu się z puentą itd.
Wilson, podpierając się tą techniką, udaje się na zakupy i próbuje kupić wszystkie przedmioty z listy, którą ułożył w pamięci. I tak trafia na gościa stojącego między półkami. Gościu nie potrafi pomóc dokumentaliście w znalezieniu pożądanego przez niego produktu, zamiast tego opowiada mu o "efekcie Mandeli". Zaczyna od pytania: czy tobie też wydawało się zawsze, że Mandela umarł gdzieś w latach 90.? Obserwując dalszy rozwój wypadków, sceny, gdy człowiek z kamerą zapuszcza się głębiej w świat ludzi przekonanych o "efekcie Mandeli" i o tym, że internet jest zrobiony z kryształów, uznałem, że oto po prostu kolejna galeria ludzi pozytywnie zakręconych, budująca kościół wokół wierutnej bzdury. Następnego dnia rano odpaliłem internet i okazało się, że jednak coś takiego jak "efekt Mandeli" istnieje; ukryty jest on na Wikipedii pod hasłem "fałszywa pamięć" i dotyczy tych sytuacji, gdy "fałszywa pamięć" staje się udziałem jakiejś zbiorowości, np. grupa ludzi jest święcie przekonana, że między słowami "Coca" i "Cola" nie ma żadnego dywizu.
Ten mijający rok idealnie nadaje się do takich wykrzaczeń pamięci. Już teraz czasami łapię się na tym, że dziwnie mi się patrzy na aktorów w premierowych filmach, którzy nie mają na sobie żadnych maseczek;
Wilson na przykład, kiedy chodzi po sklepie, też żadnej maseczki nie nosi. Tak jakbym powoli zapominał, że były kiedyś takie czasy i to całkiem niedawno. Nasz dokumentalista, eksplorując temat pamięci, wyciąga z szafy paczkę żółtych dzienników, gdzie od lat skrupulatnie notuje, co danego dnia robił. Gdy czyta te zapisy, np. że w środę 16 lutego obudził się o ósmej rano, na śniadanie zjadł cztery plastry bekonu, potem poszedł do pacy, a wieczorem do kina, wierzy, że tak rzeczywiście było, ale nie potrafi sobie tego przypomnieć. Pora się do czegoś przyznać – i ja mam taki dzienniczek, tylko trochę mniejszy, czarny, a nie żółty, w którym przez ostatni rok zapisywałem takie zwykłe czynności dnia codziennego. Czy układa mi się z nich jakiś obraz tego roku? W żadnym razie. Gdy myślę o tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich trzystu pięćdziesięciu paru dni, od razu zapala się w głowie jedno hasło – Covid. A zaraz za nim: zamknięte kina, filmy z ekranu komputera albo z projektora, siedzenie w domu, rozmowy ze znajomymi na Zoomie albo na Skypie. Ale przecież wiadomo, że chodziło się też po świeżym powietrzu, siedziało w knajpach, spotykało z ludźmi w oko w oko, nawet łaziło do kina.
Kiedy ostatnio nagrywałem z koleżankami i kolegami z pisma, w którym pracuję, podcast podsumowujący mijający rok, od razu załączył mi się lament. Narzekałem, że nic nie da się podsumować, bo do niczego nie było dostępu. Że w kinach było tyle, co kot napłakał, a na platformach streamingowych prawdziwy potop, co sprawiło, że kina nie warto oceniać, a seriali, w związku ze skalą zjawiska, zwyczajnie nie wypada. Tyle że później, gdy przeglądałem podsumowania na portalach branżowych, uderzyła mnie jedna rzecz. Ok, uderzyły mnie dwie rzeczy – że "
Mały topór"
Steve'a McQueena pojawiał się w zestawieniu najlepszych seriali, a jego poszczególne odcinki, na czele ze wspaniałymi "Lovers Rock", w zestawieniu najlepszych filmów. To po pierwsze. A po drugie – kiedyś grudniowe rankingi służyły mi raczej jako ściąga filmów i seriali, które trzeba nadrobić; tym razem większość pojawiających się w nim tytułów znałem, ba, większość z nich widziałem. I teraz nie wiem, z czego to się wzięło – z tego, że siedziałem jeszcze więcej w domu, przez co obejrzałem więcej niż w poprzednich latach? Z tego, że pojawiło się jednak mniej filmów, przez co każdy wybierał z mniej więcej tej samej puli? A może to właśnie spowodowany Covidem "efekt Mandeli", który sprawił, że wszyscy mają na temat tego roku mylne wyobrażenia. Jedno wiem na pewno – miło by było, gdyby wreszcie się skończył.