Sylwetka i filmografia Jerzego Skolimowskiego splatają się w obraz artysty nie tylko przeklętego, ale i przeklinającego wszystkie zastane formy. Nieufność wobec nich zadecydowała o charakterze jego twórczości. Po sukcesie
"Essential Killing" na festiwalu w Wenecji
Jerzy Skolimowski wdarł się szturmem na usta wszystkich, a także na okładki czasopism (najnowszy numer "The Warsaw Voice") oraz kolejne festiwale (na tegorocznym Camerimage odbędzie się retrospektywa jego twórczości). Film, będący efektem spotkania dwóch outsiderów – aktora
Vincenta Gallo i reżysera
Skolimowskiego – stanowi ukoronowanie drogi Polaka.
Skolimowski zawsze był trudny, nie chciał podobać się "na siłę", ale jego talent miał swoich amatorów. Trudna i różnoraka była także jego kariera: raz był złotym dzieckiem światka artystycznego, innym razem – wyrzutkiem kręcącym gnioty. Wiele artykułów o
Skolimowskim tytułuje się dziś nazwą jego filmu z 1984 roku –
"Najlepszą zemstą jest sukces". Tyle że ten nadszedł bardzo późno i nie wiadomo, czy faktycznie był przez
Skolimowskiego wyczekiwany. Zemsta dokonała się w momencie, gdy od sukcesu, jak twierdzi sam reżyser, ważniejszy jest już leniwy czas spędzany w domku na Mazurach.
Niewinni czarodzieje W 1960 roku
Andrzej Wajda nakręcił
"Niewinnych czarodziejów", film daleki od wszechobecnej wówczas wojennej tematyki. Rok później umarł
Andrzej Munk. Te dwa wydarzenia symbolicznie zakończyły polską szkołę filmową. Za żelazną kurtyną na dobre rozszalały się już nowe fale (
Godard i
Truffaut we Francji,
Oshima i
Yoshida w Japonii, młodzi gniewni na Wyspach), a świeże roczniki wypuszczane przez łódzką filmówkę miały na ustach wolność, nie wojnę. To właśnie jeden z młodych, wraz ze starszym
Jerzym Andrzejewskim, napisał scenariusz do
"Niewinnych czarodziejów". On też pracował wraz z
Romanem Polańskim nad scenariuszem
"Noża w wodzie". Był zdolny, niebanalny i był tam, gdzie trzeba – właśnie wtedy powstawały pierwsze filmy
Morgensterna,
Piwowskiego,
Królikiewicza, operujące językiem dla krajowego kina odświeżającym. Opisująca ten okres książka
"Polska Nowa Fala. Historia zjawiska, którego nie było", wydana dwa lata temu pod redakcją Łukasza Rondudy i Barbary Piwowarskiej, stawia pytanie, czy był to spójny ruch, czy tylko przypadkowy wysyp talentów. Bez względu na to, czy polska nowa fala faktycznie istniała, czy było to jedynie "trzecie polskie kino", bezsprzecznie nurt ten miał dwie najważniejsze twarze:
Polańskiego i
Skolimowskiego.
Pierwsze filmy
Skolimowskiego –
"Rysopis" (1964),
"Walkower" (1965),
"Ręce do góry" (1967) – łączył bohater – Andrzej Leszczyc, grany przez samego
Skolimowskiego, będący jego porte-parole. W
"Barierze" (1966) bezimienny "bohater" miał rysy
Jana Nowickiego, ale nikt nie miał wątpliwości, co do reżyserskiego "ja", wyrytego w tej postaci. Przez lata, do momentu niedawnego wydania ich na DVD, trudno było zobaczyć owe filmy. Zawsze zresztą miały raczej status kultowych, nie cieszyły się wymierną popularnością. Szkoda, bo gówniarski ton, w którym były utrzymane, miał prawdziwie oskarżycielką moc i wiele uroku. Jak pisał o nich Darek Arest w "Gazecie Filmowej": wszystko splata się ze wszystkim w jazzowym rytmie, z ekranu sączy się muzyka, a znane na pamięć sekwencje można oglądać niemal w nieskończoność. Tak jak nuci się ulubione kawałki. Bo też są to filmy skomponowane jak albumy muzyczne, złożone z długich sekwencji, nieciętych ujęć. Film łączył tylko te sytuacje w całość – jak zbiór scen, zbiór skeczy.
To był czas polskiej odwilży, jazzu, rozluźnienia obyczajów. Zjawiska te miały miejsce głównie w peerelowskich metropoliach, z Warszawą na czele. Istotne dla reżysera i jego kolegów dylematy nonkonformistycznego intelektualisty, który ponadto nieco brzydzi się swoim intelektem – stanowiły raczej sensację środowiskową, nie były w stanie zebrać szerokiej publiki. Tej nie doczekał się
Skolimowski nigdy. Łaskawszym okiem patrzyli na niego zawsze festiwalowi jurorzy, dostrzegający uniwersalny wymiar jego filmów. Wenecja była przychylna nie tylko
"Essential Killing". Wcześniej dostał Specjalną Nagrodę Jury za
"Latarniowca" (1986) i nawet feralne
"Ferdydurke" (1991) zakwalifikowano tam do konkursu głównego. Po canneńską Złotą Palmę startowały z kolei
"Wiosenne wody" (1989),
"Fucha" (1982),
"Najlepszą zemstą jest sukces" (1984) i
"Król, dama, walet" (1972). Bez sukcesu. Grand Prix otrzymał w Cannes jedynie za
"Krzyk" (1978). Poszczęściło mu się w Berlinie, gdzie Złotego Niedźwiedzia zdobył jego
"Start" (1967) z nowofalowym francuskim aktorem
Jean-Pierre'em Léaudem w roli głównej. Był to pierwszy, a może i po dziś dzień najlepszy film, który
Skolimowski nakręcił po opuszczeniu kraju, na co zdecydował się, gdy cenzura zablokowała jego
"Ręce do góry". Najpierw tułał się po Europie, w końcu osiadł w Kalifornii.
Gombrowiczowski los Najważniejsze dzieła to jednak te stworzone w kraju. Poprzez postać Andrzeja Leszczyca, bohatera pierwszych filmów
Skolimowskiego, zrekonstruować można psychikę ówczesnego polskiego inteligenta. To postać na miarę Adasia Miauczyńskiego, kto wie zresztą, czy gdyby
Skolimowski został w Polsce, jego Leszczyc nie upodobniłby się do młodszego kuzyna. Jeśli jednak Miałczyński jest fatalistą, który nieszczęścia sprowadza na siebie jakby niechcący, to Leszcyc cały jest z
Gombrowicza. Sam odrzuca stadną wygodę, bo ucieka przed każdą formą, która mogłaby go uwierać. Jednocześnie jego ucieczki wyzbyte są patosu – same są żałosną formą. Jest w nim niezgoda na świat jako taki, nie tylko na scenografię, która go otacza. Także wyjazd z kraju samego
Skolimowskiego miał zgoła inny charakter niż pełna spektakularnych sukcesów i równie spektakulranych upadków emigracja
Polańskiego.
Skolimowski twierdzi, że do wyjazdu zmusiła go duszna, prowincjonalna atmosfera w kraju, dławiącego podówczas wszelką wolność. Była więc to bardziej ucieczka od pewnej formy niż podróż po sukces. Także w sensie artystycznym.
Instytucja zewnętrznego producenta, liczącego grosz i czas, uwierała reżysera podobnie jak polskie wymuszanie prawomyślności. Jego emigracyjna filmografia pełna jest filmów nużących (
"Latarniowiec"), drażniących (
Jeremy Irons niepotrafiący zagrać Polaka w
"Fusze"), czy zwyczajnie nieudanych, jak
"Ferdydurke", po których
Skolimowski zamilknął reżysersko na siedemnaście lat, by powrócić dwa lata temu skromnymi
"Czterema nocami z Anną" (2008). Paradoksem jest, że choć jego myślenie i biografia tak mocno podszyte są
Gombrowiczem, nie potrafił doprowadzić do udanej ekranizacji najważniejszego dzieła swojego duchowego ojca.
Po porażce, jaką było
"Ferdydurke",
Skolimowski zmienił kierunek swoich artystycznych działań. Wybrał zawód, w którym artysta może być sam dla siebie sterem, okrętem, żeglarzem. Został malarzem. I tu odniósł sukces. Jego dzieła nie tylko osiągają pokaźne sumy, ale i wiszą w wielu światowych galeriach, a także zbiorach prywatnych, co ułatwiła szeroka siatka kontaktów – miłośnikiem pędzla
Skolimowskiego jest chociażby
Jack Nicholson.
Skolimowski jako malarz, aktor (m.in.
"Marsjanie atakują!" Burtona czy
"Wschodnie obietnice" Cronenberga), pisarz, bokser, muzyk i w końcu reżyser, nie przypomina jednak dumnego człowieka renesansu, żaden z niego poeta doctus. Jego dystans i ironia, wieczna gotowość do ataku, dziwne obrażenie na świat (wystarczy wybrać się na konferencję prasową z artystą, by obserwować tę gamę zachowań), przypomina raczej czechowskiego Płatonowa, który potrafi wszystko, a nie chce niczego. Jego gwiazdorski, kosmopolityczny urok, sprzężony z umiłowaniem rzeczy prostych, przynosi na myśl
Jacka Nicholsona (prywatnie, tak jak z
Polańskim, są przyjaciółmi) w
"Pięciu łatwych utworach" Rafelsona, który porzuca kolejno wszystko, co ma, by wyzbyć się jakiejkolwiek formy, czy też mieć wolność tworzenia kolejnej.
Poczucie wykorzenienia jest obecne w wielu jego filmach, ale jest to wykorzenienie z wyboru. Trzeba się całe życie buntować – zdaje się mówić reżyser – przede wszystkim przeciwko samemu sobie. Najbardziej interesujące w
Skolimowskim wydaje się to, że jego dzieła, zawsze oparte na oryginalnym, czasem wręcz genialnym pomyśle, funkcjonują raczej jako swoisty traktat – idea pozostaje intrygująca, ale efekt pozostawia widza obojętnym. Bohaterowie zawsze są zimni i jacyś nie do kochania, a ich historie, jak w życiu, niedokończone bądź rozczarowujące. Może właśnie ten pesymizm jest najważniejszą lekcją, którą
Skolimowski daje światowej kinematografii.