Choć nie jest smutasem, na najszczęśliwszego faceta na świecie też nie wygląda. Filmy kręci dlatego, że to dobra impreza, po której nie ma kaca. Oto Felix Van Groeningen - twórca dramatu "Boso, ale rowerze", który w najbliższy piątek trafi do naszych kin. Zapraszamy Was do przeczytania wywiadu z reżyserem. Większość scen Twojego nowego filmu "Boso, ale na rowerze" rozgrywa się w latach osiemdziesiątych. W pamięci głównego bohatera, który miał wtedy kilkanaście lat, wiążą się one głównie z postacią piosenkarza Roya Orbissona oraz rowerem BMX. A Ty jak wspominasz tamten okres? Fryzury, BMX i naklejki, którymi oblepiało się wszystkie ściany... Do tego ubrania. Gdy kazaliśmy je założyć aktorom na planie, całej ekipie automatycznie włączyły się wspomnienia z młodości.
Czego wtedy słuchałeś? Bardzo złej muzyki (śmiech). Gdy miałem dwanaście lat słuchałem głównie new beatu. To była mieszanka techno, electro, hip-hopu i popu. Lubiłem sobie przy tym potańczyć. Niestety, nigdy nie miałem dobrego gustu, jeśli chodzi o muzykę.
A filmy? To samo. Oglądałem same gówna. Pamiętam, że strasznie podobała mi się durna komedia, w której występowali komicy stand-upowi. Widziałem ją ze dwadzieścia razy. Znałem wszystkie dialogi na pamięć i próbowałem odgrywać przed lustrem każdą z ról.
"Boso, ale na rowerze" to adaptacja głośnej powieści Dimitra Verhulsta. Co sprawiło, że się nią zainteresowałeś? Decyzję o realizacji
"Boso, ale na rowerze" podjąłem jeszcze w trakcie prac nad swoim poprzednim filmem
"Dagen Zonder Lief". Zdałem sobie wówczas sprawę, że nie jestem scenarzystą. To znaczy, uwielbiam uczestniczyć w procesie tworzenia scenariusza, ale nie mogę robić tego sam. Musiałem więc znaleźć sobie kogoś do pomocy albo znaleźć sobie jakiś materiał wyjściowy. Znałem wówczas twórczość Verhulsta i uwielbiałem jego styl. Zapytałem go, czy nie chciałby czegoś dla mnie napisać, ale odmówił. Jakiś rok później w księgarniach pojawiła się jego powieść "Pechowcy". Mniej więcej w połowie lektury doszedłem do wniosku, że za cholerę nie da się jej przerobić na film. To bardzo dziwna książka. W końcu udało mi się jednak przez nią przebrnąć. Pomyślałem, że jednak można coś z nią zrobić.
Jak wyglądały Twoje relacje z pisarzem w trakcie prac nad filmem? Był jednym z tych potworów, które przyczepiają się do każdego szczegółu scenariusza, czy raczej stwierdził: OK, rób to po swojemu, to twoja broszka? Dimitrowi podobał się mój pierwszy film,
"Steve + Sky", więc miał zaufanie do tego, co robię. Wysłałem mu scenariusz do przeczytania, ale nigdy nie odpowiedział (śmiech). Potem odkryłem, że specjalnie starał się zachować dystans, ponieważ ta książka bardzo mocno dotyczyła jego własnego życia.
Jaka była jego reakcja na gotowy film? Powiedział, że mu się podobał, ale może tylko skłamał, aby mnie nie urazić. Niemniej musiała to być dla niego bolesna podróż do przeszłości.
Przygotowując się do wywiadu, przypomniałem sobie o Twoim poprzednim filmie, wspomnianym już przez Ciebie "Dagen Zonder Lief". Poruszasz w nim podobny problem, co w "Boso, ale na rowerze": paniczny strach przed dorosłością i wzięciem na siebie odpowiedzialności za drugą osobę. "Dagen Zonder Lief" był dla mnie bardzo osobistym filmem, przy realizacji którego czerpałem wiele z własnego życia. Skończyłem wtedy trzydzieści lat i musiałem podjąć kilka poważnych decyzji. Wydaje mi się jednak, że
"Boso, ale na rowerze" bardziej opowiada o rodzinie, z którą jesteśmy związani na dobre i na złe. Nieważne, jak bardzo próbowalibyśmy się od niej odciąć i zacząć wszystko od nowa. Relacje z najbliższą rodziną cholernie mocno wpływają na to, co dzieje się w naszym późniejszym życiu. To, o czym mówisz, to znaczy strach przed odpowiedzialnością, był dla mnie istotny głównie z dramaturgicznego punktu widzenia. Chciałem, żeby widzowie cały czas zastanawiali się, czy Guntherowi uda się przezwyciężyć traumę z młodości.
W jednym z wywiadów przyznałeś się, że Twój tata prowadził bar. Dogłębna wiedza w tym temacie z pewnością przydała Ci się przy kręceniu "Boso, ale na rowerze", w którym ojciec i wujkowie głównego bohatera pół życia spędzają nad kontuarem. (śmiech) Przyznaję, lubiłem krążyć między stolikami, patrząc na klientów. To byli w większości starsi faceci, którzy po całonocnej libacji w okolicach siódmej rano zaskoczeni rzucali komentarze: O rany, to już dzień! Wtedy było to dla mnie bardzo wychowawcze. Myślałem sobie, że nigdy nie chcę być taki jak oni. Nie chcę pić, palić. Nagle w liceum okazało się, że fajki i alkohol są jednak całkiem fajne. Oczywiście, musiałem się stoczyć (śmiech). To doskonały dowód na to, że z wiekiem człowiek wcale nie robi się dojrzalszy. Wręcz przeciwnie, cofa się w rozwoju.
Ojciec oraz wujkowie Gunthera albo piją, albo biją, albo się łajdaczą. Nie bałeś się, że ten portrecik rodzinny będzie dla widza zbyt odpychający? Nie bałem się. Próbowałem raczej znaleźć w nich coś, za co moglibyśmy ich wręcz polubić. Ja w ogóle kocham moich bohaterów lub przynajmniej staram się ich kochać. Nawet jeśli bywają skończonymi dupkami, szukam klucza do zrozumienia złożonych motywacji ich postępowania. W przypadku
"Boso, ale rowerze" musiałem przeanalizować relacje, jakie łączą Gunthera z ojcem. Największym problemem tego drugiego jest fakt, że nie potrafi zaopiekować się swoim synem. Mimo to nie pozwala mu odejść. W tym tkwi dramat ojca: najpierw spieprzył małżeństwo z powodu picia, a teraz idzie na dno, ciągnąc za sobą syna. Gunther jest dla niego czymś w rodzaju szalupy ratunkowej. Zdaje mu się, że z chłopcem u boku ma jeszcze szansę na lepsze jutro.
Dla Gunthera pisanie książek stanie się formą terapii pozwalającej mu radzić sobie z traumami przeszłości. Myślisz, że sztuka jako taka może uzdrowić autora? Jeśli chodzi o mnie, to kręcenie filmów sprawia, że jestem nieco mniej smutnym człowiekiem. Chociaż nie mówię, że jestem jakimś smutasem. Kiedy miałem szesnaście czy siedemnaście lat, dużo imprezowałem. Zawsze łapałem jednak doła, gdy zabawa się kończyła. Miałem wtedy poczucie, że jestem strasznie głupi. Potem poszedłem do szkoły filmowej. Odkryłem, że koncentrując się na czymś bardzo mocno i wkładając w to całą energię, można z tego czerpać wielką przyjemność.
W takim razie kręcenie filmów też jest dla Ciebie imprezą? Wygląda na to, że tak. Z tą różnicą, iż nie kończy się kacem.