W swoim najnowszym tekście nasz współpracownik Sebastian Smoliński dzieli się spostrzeżeniami na temat tego, jak strach przed spoilerami wpłynął na rozmowy o kinie. Rygorystyczne aplikowanie antyspoilerowych założeń do większości filmów, gier i książek, jakie pochłaniamy, może się jednak obrócić we własną karykaturę. W ostatnich kilku latach doszło do głosu pokolenie widzów, spędzających zapewne więcej czasu w sieci niż przed telewizorem; widzów, którzy marzą o życiu w szczelnym kokonie – w cybernetycznej, wygodnej szklarni, która odgrodzi ich od znienawidzonych informacji o szczegółach fabuły. Tymczasem spoilerofobia jest, jak sama nazwa wskazuje, fobią właśnie: zachowaniem podszytym lękiem, angażującym siły do beznadziejnej walki o trwanie w czystości internetowych rozmów o kulturze. Nawiasem mówiąc, nie znam nikogo, kto po przeczytaniu recenzji jakiegoś filmu poszedł do kina, a potem powiedział, że z powodu spoilerów nie miał radości z seansu. Zakażenia informacjami boimy się w długim okresie oczekiwania na pojawienie się filmu w kinach lub serialu na VOD, kiedy plotki lub przecieki dotyczące akcji ukazują się na portalach branżowych w przeważnie kontrolowany sposób. Samo doświadczenie oglądania angażuje natomiast zmysły tak mocno i działa na tak wielu poziomach, że znajomość fabuły często nie ma większego znaczenia – dlaczego w innym wypadku oglądalibyśmy w kółko ulubione filmy, które przecież znamy już na pamięć?
Teoretyzowanie o odbiorze kina i telewizji odciąga nas jednak od sedna problemu, czyli relacji spoilerofobii z dziennikarstwem i krytyką filmową. Jak wiadomo, szkoły są dwie: jedni czytają recenzje przed filmem, żeby dowiedzieć się, na co warto iść do kina, a drudzy chcą zapoznać się z czyimś punktem widzenia po seansie i porównać spostrzeżenie recenzenta z własnymi. Nie ukrywam, że bliższy jest mi ten drugi model, głównie dlatego, że daje obu stronom więcej wolności. Umożliwia nieskrępowaną wypowiedź i drobiazgową, wnikliwą krytykę oraz ewentualną polemikę ze strony czytelnika, który mógł odebrać film zupełnie inaczej lub czuje się w obowiązku wytknąć krytykowi ignorancję (nierzadko słusznie). Tymczasem tej swobody w rozmowie o kinie jest na naszym podwórku coraz mniej.
Internetowy trybunał, zawsze czujna fanbaza czy też tzw. zwykł widz – jakkolwiek nazwiemy samozwańczych policjantów, którzy reagują niezadowoleniem na odniesienia do fabuły w recenzjach i esejach – są dzisiaj na wygranej pozycji. Niepostrzeżenie, krok po kroku, prasa filmowa (ale też blogerzy, vlogerzy i twórcy podcastów) podkuliła ogon i zaczęła lojalnie uprzedzać o spoilerach, kastrować teksty z omówień ekranowych wydarzeń, wprowadzać nienaruszalny podział na tekst "zdradzający" fabułę i o niej niewspominający. Doczepiana do postów fraza: "recenzja oczywiście bez spoilerów" to smutny znak naszych czasów – przyznanie rangi oczywistości czemuś, co bynajmniej oczywiste nie jest. Miłośnicy pogłębionej rozmowy o tekstach kultury stali się zakładnikami globalnych przesądów i uprzedzeń. Muszą ślizgać się po powierzchni i kręcić wokół ogólników, akceptując jednocześnie narzucone sposoby obcowania z popkulturą.
Wiara w Świętego Mikołaja Fiksacja na fabule – bo właściwie tylko o nią chodzi w groźnej krucjacie antyspoilerowej – i skrajne emocje, jakie generują posty o, dajmy na to, zwrotach akcji w ostatnim sezonie
"Gry o tron", to z jednej strony spełnienie marzeń scenarzystów, a z drugiej – znak, że wysiłek tych, którzy lepią ze scenariusza pełnowymiarowe widowisko, idzie w jakimś sensie na marne. Zwalczający spoilery zdają się często zapominać, że obok akcji równie ważny jest styl filmu, aktorstwo, praca kamery, koncepcja wizualna i montażowa oraz tuzin innych parametrów. Banalna obserwacja, ale zawsze warta przypominania, ponieważ duża część dyskusji fanowskich i nie tylko skupia się na roztrząsaniu przewrotek fabularnych, tak jakby najbardziej atrakcyjnym elementem największych blockbusterów była zapisana na papierze historia. A jeśli opowieść to tylko szkielet, który można obudować filmowym "mięsem" na tysiąc sposobów?
Myślę o historiach opartych na faktach (jak
"Pierwszy człowiek" Damiena Chazellea), kolejnych ekranizacjach powszechnie znanych dzieł literackich, remakeach i fenomenie najświeższym, czyli zamienionych na wersje aktorskie animacjach Disneya. W odniesieniu do nich spoilerowe tabu raczej nie obowiązuje, a mimo to nierzadko oglądamy te filmy z ekscytacją. Znajomość fabuły może zresztą czasem pomnażać satysfakcję z seansu – jeśli czytaliśmy powieść
Jamesa Baldwina "Gdyby ulica Beale umiała mówić", to w filmowej wersji
Barryego Jenkinsa możemy dostrzec fascynującą i nietuzinkową próbę dialogu z pisarzem, który przeżywa dziś renesans popularności. Często osławiona znajomość zakończenia, która rzekomo "psuje" film i zamienia go w odpowiednik skisłego mleka, może być punktem wyjścia do niezapomnianych kinofilskich wycieczek.
Rozzłoszczeni obecnością spoilerów zachowują się czasem tak, jakby ktoś im zdradził, że Święty Mikołaj nie istnieje – jakby zepsuto im uświęconą, dziecięcą przyjemność, zburzono obraz świata, odebrano wiarę w magię rzeczywistości. Konflikt między spoilerofobami a tymi, którzy pragną pozbawionej hamulców dyskusji o popkulturze, to zapewne nierówna walka.
Vox populi jest z biznesowego punktu widzenia najważniejszy – i trudno się na to zżymać. Nic więc dziwnego, że nawet
Quentin Tarantino dał się złapać w tę pułapkę i przy okazji canneńskiej premiery
"Pewnego razu... w Hollywood" wystosował do tamtejszej publiczności list podobny do odezwy braci
Russo, prosząc o niezdradzanie "czegokolwiek, co sprawi, że kolejni widzowie nie będą mogli doświadczyć filmu w ten sam sposób". List
Tarantino spotkał się ze sprzeciwem ze strony wielu dziennikarzy, szczególnie że reżyser wielokrotnie deklarował, że wychował się na tekstach Pauline Kael – słynnej krytyczki filmowej "New Yorkera", która spoilerami bynajmniej się nie przejmowała.
Przypadek
Tarantino i braci
Russo wskazuje na to, że impas jest coraz większy – coraz częściej ktoś mówi nam, jak powinniśmy rozmawiać o kinie, a konkretnie: o czym najlepiej nie rozmawiać. Szanuję potrzebę widzów, którzy wolą wyczekiwać na seans filmu w szczelnym kokonie (wypatrując kolejnych odsłon przygód Jamesa Bonda, sam wchodzę w ten tryb, ale w żadnym wypadku nie hejtuję tych, którzy chcą o Bondzie szeroko dyskutować). Można, oczywiście, napisać wspaniały tekst o filmie, w którym nie będzie spoilerów. Ale równocześnie nie możemy stawiać granic wypowiedzi tym, którzy mają potrzebę omówić szczegółowo jakąś scenę, rozpisać się o rozwoju akcji, pochylić nad finałem, który tak często przesądza przecież o wymowie całości. Nie można też godzić się na sprowadzanie całej dyskusji o kinie do kwestii fabuły i na inwestowanie masy energii w nadzorowanie sieci i "puszczających farbę" dziennikarzy, krytyków oraz znajomych z mediów społecznościowych. Spoilerofobia oznacza pod kilkoma względami koniec gry: koniec ambitnego i dociekliwego dyskutowania o filmach, koniec wolności krytyka, który w idealnym świecie powinien pisać przecież dokładnie tak, jak chce – jeśli ma dobry powód, żeby iść tą, a nie inną recenzencką ścieżką oraz potrafi przekonać do niej czytelników. Nawet jeśli wiarę w Świętego Mikołaja zastąpiliśmy wiarą w niezniszczalność Iron Mana, powinniśmy nabrać do spoilerów trochę dystansu – to, czy ktoś będzie nam w stanie popsuć zabawę z kinem, zależy w dużej mierze tylko od nas.