Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Kierunek: Kair

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+Kierunek%3A+Kair-118718
W naszej ostatniej relacji z 16. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty Michał Walkiewicz recenzuje zwycięskie "Ostatnie dni miasta" Tamera El Saida oraz prezentowany w cyklu Ale Kino + "Po burzy" Hirokazu Koreedy. Przypominamy również canneńską recenzję komediowych "Martwych wód" Brunona Dumonta

***

Requiem dla Matki Świata (recenzja filmu "Ostatnie dni miasta", reż. Tamer El Said)

Chociaż tytuł filmu Tamera El Saida sugeruje, że "koniec" miasta może być czymś wymiernym i doświadczalnym, to raczej przewrotna parafraza centralnej refleksji: miasto - w tym przypadku Kair - jest wszystkim, co po nas zostanie; kiedy opadnie kurz po bitwie, będzie stanowić archiwum pamięci, grobowiec marzeń i zarazem pomnik wystawiony minionym pokoleniom.  


Akcja rozgrywa się przededniu rewolucji z 2011 roku, jej początek to zarazem ostatnie sceny filmu. Kontekst schyłku i zmierzchu epoki ma tutaj wymiar polityczny, jednak metafora zostaje przeniesiona na osobiste doświadczenia reżysera - brytyjski aktor egipskiego pochodzenia Khalid Abdalla wciela się w filmowca Khalida, którego losy zaczynają rymować się niespodziewanie z losami miasta. Jego matka trafia do szpitala, ojciec umiera, kobieta, którą kocha, planuje emigrację, a widmo eksmisji zmusza go do poszukiwania nowego lokum i użerania się z chciwym agentem nieruchomości. Jakby tego było mało, w bólach rodzi się film bohatera, pean na cześć ośmiomilionowej metropolii, zwanej nie bez przyczyny Matką Świata. Podczas gdy kruchy porządek społeczny ulega z dnia na dzień całkowitej erozji, życie bohatera również się rozpada. Cała nadzieja w sztuce?

Próba rozciągnięcia paraleli między reżyserem a jego bohaterem nadaje filmowi intymny wymiar. El Said kręcił "Ostatnie dni miasta" przez dziesięć lat. I widać - w każdym kadrze, sklejce montażowej i długim ujęciu zatłoczonej ulicy - że była to dla niego sprawa życia i śmierci. Świadczy o tym choćby proces artystyczny, który staje się udziałem Khalida - kręcenie filmu to raczej przerzucanie węgla niż szał twórczej pasji. Na efekt uboczny w postaci przesiąkającej utwór nostalgii warto przymknąć oko - konkluzja dotyczy raczej tego, co można i co warto w tak niespokojnych czasach ocalić. Temu służy zresztą wątek przyjaciół Khalida z branży filmowej i zarazem mieszkańców Bejrutu, Bagdadu oraz Berlina. Koniec końców, duszą każdego miasta okazują się zaklęte w budynkach, kawiarniach i na straganach wspomnienia.  

Całą recenzję można przeczytać TUTAJ

***


Terapia rodzinna (recenzja filmu "Po burzy", reż. Hirokazu Koreeda)

Wszyscy mają się dobrze. Ryota (Hiroshi Abe) wpadł w macki hazardu, stracił żonę i syna, a teraz wraca po latach na przedmieścia Tokio, by odzyskać ich zaufanie. Eksmałżonka Kyoko (Yoko Maki) pozostaje nieugięta, od poszukiwań straconego czasu woli przelew alimentów. Jest jeszcze matka Ryoty (Kirin Kiki), która po śmierci męża próbuje ruszyć dalej z życiem, a przy okazji suszy synowi głowę. Nie ma dramatu, a przynajmniej nie w kinie Hirokazu Koreedy.  


Lekki, bezpretensjonalny ton pozostaje wizytówką Japończyka, lecz bodaj najwięcej mówi o jego twórczości metafora, którą matka wykorzystuje w swojej misji edukacyjnej. Stojąc nad garnkiem zupy, konstatuje, że składniki muszą odleżeć przez noc, przegryźć się dla zachowania bogactwa aromatu. Podobnie jest z ludźmi. Reżyser podgląda ich w chwilach słabości i szczęścia (częściej słabości), a jego artystyczną cnotą jest cierpliwość: nie spieszy się, powoli zaplata wątki, rozwija sieć emocjonalnych zależności. Mimo rozbudowanej ekspozycji jego film zaczyna się na dobre dopiero wtedy, gdy rozbita rodzina zostaje uziemiona przez rozszalały tajfun i musi przeczekać do rana. Koreeda także odkłada ich na noc, by się przegryźli. 

W tej rozbudowanej, świetnie napisanej sekwencji widać całą reżyserską maestrię twórcy "Życzenia". Nie ma tu ani mechanicznego podkręcania napięcia, ani zbijania dialogów w gęstą magmę, ani jakichś wielkich fabularnych zwrotów. Jest za to miejsce na dyskretny humor, bezpretensjonalne gadki o sprawach ważnych i błahych oraz wyciszoną narrację o trudzie przebaczenia. 

Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.   

***


Belle Epic (recenzja filmu "Martwe wody", reż. Bruno Dumont)

Kto nie widział poprzedniej produkcji Brunona Dumonta, miniserialu "Mały Quinquin", raczej nie domyśla się, że Francuz potrafi być zabawny, a jego kino nie musi zostawiać widza w poczuciu egzystencjalnej pustki i zadumie nad przyszłością laickiej Europy. Otóż potrafi. I nie musi. "Ma Loute" to komediowa perełka, a jednocześnie film, z którego lepiej nie zdrapywać pozłotka - niewiele się pod nim kryje. 


Jest lato 1910 roku. Ma Loute Brufort (Brandon Lavieville) żyje na północnym wybrzeżu Francji. Zbiera mule, wraz z ojcem przenosi chętnych na drugi brzeg sadzawki, a podczas fajrantu siada do rodzinnego obiadu. Fakt, ze daniem głównym są surowi, poćwiartowani turyści, nie dziwi jednak tak, jak pojawienie się w okolicy duetu safandułowatych policjantów w typie Stana Laurela i Oliviera Hardy’ego oraz przegiętej rodziny arystokratów. Gdy prowincjonalny świat Ma Loute’a zderzy się z rzeczywistością zblazowanych bogaczy, a sam bohater zakocha się w córce (a może synu?) dystyngowanych państwa Van Peteghem, filmowa karuzela osobliwości rozkręci się na dobre.

Pobieżne naszkicowanie fabuły nie oddaje impetu, z jakim Dumont wpycha widzów w ten dziwaczny świat. Zrodzone na styku komedii absurdu oraz ikonografii belle epoque obrazy stanowią satyryczny przegląd rożnych grup społecznych, jednak nie brak w nich szczerej sympatii.   

Całą recenzję można przeczytać TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones