Artykuł

W szlamie popkultury

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/W+szlamie+popkultury-94371
Sukces wojowniczych żółwi to przypadek zawstydzający pedagogów, psychologów i badaczy popkultury. Jakim cudem cztery żółwie, które wyszły ze szlamu, stały się bohaterami milionów dzieci i fabryką milionów dolarów?



Seria aktorskich filmów o żółwiach z początku lat 90. była dla mnie obiektem kultu na długo przed tym, zanim mogłem ją rzeczywiście obejrzeć. Nie jestem nawet pewien, czy przeczuwałem jej mroczną atmosferę, rozkosznie pokraczny humor, spójność z marvelowską wizją Nowego Jorku. Żeby być ścisłym – byłem fanem żółwi, zanim zdążyłem zobaczyć kreskówkę, zaliczyć grę czy wejść w posiadanie bazarowej nielicencjonowanej gumowej figurki, z której, po pierwszym dotknięciu, odchodziła farba. Żółwie elektryzowały samą radioaktywną aurą. W koncepcie stojących na dwóch umięśnionych nogach gadów, noszących włoskie imiona mistrzów renesansu i władających bronią japońskich wojowników ninja nie widziałem nic śmiesznego. A stałem przecież przed czystym, komicznym w założeniu, konceptem.

ŻÓŁWIE NA KAŻDĄ OKAZJĘ

Ktoś może twierdzić, że żółwie są krzywym zwierciadłem popkultury, ale możliwe, że nie ma lustra, w którym popkultura mogłaby się odbić z równą ostrością. Turtlesy narodziły się w 1984 roku w komiksie, a ich ojcowe – Kevin Eastman i Peter Laird – zaprojektowali je jako parodię m.in. superbohaterów z wydawnictwa Marvel. Pomysł miał być programowo niedorzeczny. Oryginalny komiks był dość mroczny – czarno-biały, brutalny, "brudny" w warstwie graficznej – nie tylko wiodące prym gady, ale też ludzie i świat był tam lekko zdeformowany, nieprzyjazny. Gdy rynek wziął bohaterów w objęcia, żółwie złagodniały, pokryły się sympatycznymi seledynowymi barwami, dostały groteskowych przeciwników i stały się całkiem podobne do tego, co początkowo miały prześmiewać. Już wkrótce sąsiadowały na wystawach z komiksami i zabawkami z Daredevilem i Spider-manem, a twórcy licencjonowali kreskówki, pudełka lunchowe, piórniki i inne gadżety.

 

Dlatego nawet fani nie wiedzą czasem, z jakiego kanału wyszły na świat "prawdziwe" żółwie. W Polsce trzy pierwsze numery oryginalnej serii komiksowej ukazały się długo po tym, jak żółwie w wersji "uśmiechniętej" wzięły szturmem serca dzieciaków. Amerykański krytyk Roger Ebert w recenzji filmu z 1990 roku, zdaje się przekonany, że oglądał ekranizację gry na Nintendo. Pisał zaskoczony – "Film nie jest nawet w połowie tak zły, jak mógłby być, a możliwie nawet, że to najlepszy film o żółwiach ninja, jaki w ogóle mógł powstać". Nikłą wiarę w dramatyczny potencjał gadających gadów Ebert odkupił przenikliwością. Filmowe "Wojownicze Żółwie Ninja" nie są arcydziełem rozrywki, ale to kino, które wciąż ogląda się z przyjemnością i podziwem, bo realizuje rzecz nadzwyczaj trudną – znajduje właściwy filmowy język dla rysowanego fenomenu. A jest to dziwna, unikatowa mieszanina humoru i mroku, zgrabnie balansująca pomiędzy wszystkimi wizerunkami zielonych wojowników.

TRANSFER DO RZECZYWISTOŚCI


Film jest dość mroczny nie dlatego, że nawiązuje do nastroju komiksowego oryginału i szarżuje lekko z brutalnością, ale raczej z powodu decyzji, by zrealizować go jako widowisko aktorskie, w oparciu o kostiumy i animatronikę. Sensownych alternatyw było pod koniec lat 80. niewiele, ale żadne inne rozwiązanie nie mogło przysłużyć się filmowi lepiej. Transfer z 2D do 3D, który tak boleśnie doświadczył wielu bohaterów gier i kreskówek, to igraszka w porównaniu z przenosinami z medium rysowanego do twardej, porowatej rzeczywistości filmu aktorskiego. Jest jakaś magia w sposobie, w jaki żółwie nabrały "ciała", w balansie, jaki znaleziono między przerysowanymi projektami postaci i fizyczną realizacją. Stworzenia poruszają się żwawo, z lekkością, wykonują wszystkie akrobacje, które dobry ninja wykonać powinien i mają nienaganną mimikę twarzy. Są ekspresyjne, przekonujące, wiarygodne, prawie "realistyczne". Wydaje się, że można ich nie tylko dotknąć, ale niemal poczuć ich zapach (a może to tylko ściek?). Film do maksimum wykorzystuje aurę ciemnych i wilgotnych kanałów, w których egzystują bohaterowie i ich zwyczaj "znikania w ciemnościach". Mrok pomaga ukryć ewentualne potknięcia techniczne, ale dzięki niemu też skuteczniej udaje się wtopić fantastycznych przebierańców w realistyczny pejzaż.



To, że wizualnie film wciąż prezentuje się wyśmienicie, jest w dużej mierze zasługą Jima Hensona – twórcy Muppetów (i dwóch niedocenionych widowisk lalkowych, O KTÓRYCH PISAŁEM KIEDYŚ W "EFEKTACH"). To jego słynny Creatures Shop odpowiadał za kostiumy i animatronikę dwóch pierwszych filmów serii. I to jego studiu zawdzięczają one tonację. Cienka jest granica pomiędzy horrorem a komedią. Czterech facetów przebranych za gigantyczne mówiące gady to obrazek o dużym potencjale komicznym, ale łatwo może stać się niepokojący (pomnijcie tylko królika Franka z "Donniego Darko"). Twórcy nie przytępili slapstickowego, lekko głupkowatego humoru żółwi, zasadzającego się na prostym zróżnicowaniu charakterów (wbrew opiniom oszczerców, bohaterów można rozpoznać nie tylko po kolorze bandany i rodzaju używanej broni). Ale od rubasznych dowcipasów większe wrażenie robi humor wizualny, te ocierające się o obłęd obrazki: machający łapkami szczur, który uczy się sztuki walki, naśladując ruchy swego pana; zmutowany żółw leżący nieprzytomnie w suchej wannie.

Z RAPHAELEM NA CRITTERSY


Film nie obśmiewa jednak bohaterów dziecięcej wyobraźni. Żółwie same siebie, ani świata, nie trakturą z nabożną powagą, ale nie są też obiektem kpin. To ci sami bohaterowie, których podziwiały w latach 90. miliony dzieciaków. Duża w tym zasługa reżysera Steve’a Barrona, który doskonale czuł puls epoki i rozumiał dlaczego żółwie są cool. Któż zresztą lepiej znał dzieci MTV niż twórca najbardziej nowatorskich teledysków lat 80. (m.in. "Take on Me" A-ha, czy "Money for Nothing" Dire Straits). A dzieciaki kochały żółwie, bo pod pancerzami kryły one nastolatków spuszczonych ze smyczy, żyjących snem wyśnionym przez małolata. Skąpane w szlamie popkultury, były konglomeratem wszystkiego, co fajne. Należały do paczki i znały tajne sztuki walki. Promowały wartości duchowe, będąc jednocześnie patronami konsumpcji. Obżerały się pizzą, jeździły na deskorolkach, słuchały na walkmanie MC Hammera i Vanila Ice'a. Nie były przesadnie higieniczne i wszystko, czego potrzebowały, były w stanie znaleźć w kanałach i na śmietniku. Fanami mogli zostać nawet ich wrogowie z filmu – młodociany gang na usługach Shreddera (stylizowanego tu mocno na Dartha Vadera). Były królami świata, czy też tego dziecięcego wyobrażenia o świecie, w którym stacja telewizyjna jest prowadzona przez trzy osoby, a groźna organizacja przestępcza terroryzuje miasto, kradnąc sprzęt hi-fi i magnetowidy.



Wyprodukowany za 13 milionów dolarów film przyniósł zbyt wielką górę pieniędzy, by nie pociągnąć za sobą sequela. Ograniczono w nim mrok i przemoc, zdecydowanie więcej energii, wpompowując w humor niż klimat. Ale klucz wizualny wciąż działa w nim doskonale, a technicznie film wypada chwilami lepiej od jedynki. Mniej spójny scenariusz zapożyczył się w poetyce kreskówki (wprowadzono nawet odpowiedniki postaci Bebopa i Rocksteady'ego). O dwójce można z czystym sumieniem powiedzieć, że jest po prostu inna od jedynki. Trójka jest już po prostu zdecydowanie złym filmem. Żółwie wyruszają w podróż w czasie do feudalnej Japonii, gdzie przegrywają w walce z głupawym scenariuszem i tępym dowcipem. Film odstaje nawet w warstwie plastycznej – w międzyczasie zmarł Henson i jego studio nie brało udziału w produkcji.

SMELLS LIKE NINETIES

Koszty realizacji kolejnych części rosły, zyski spadały, fenomen opadł z sił. Teraz żółwie przymierzają się do piątego ataku na duże ekrany. Trzymam swoimi trzypalczastymi dłońmi kciuki, bo chcę, żeby im się udało, ale ciężko uwierzyć, by misja mogła zakończyć się pełnym sukcesem. Zestawy kolekcjonerskie uwzględniają przyzwoitą animację "TMNT" z 2007 roku jako oficjalną część 4., ale już ona ma się nijak do serii. Fenomen żółwi wydaje się zbyt mocno związany z epoką, jej "zapachem". Tak właśnie pachną żółwie i nowojorskie kanały w filmie Barrona – nie ściekiem, ale latami 90. Cowabunga bohaterom.