Wydaliśmy z żoną na bilety 70 zł. Za tę kasę moglibyśmy kupić całą kratę Tymbarków, usiąść na ławce i przez bite dwie godziny czytać sobie na głos napisy spod kapsli. Obiecuję wam, że znaleźlibyśmy tam więcej poezji, głębi i czystej, nieskażonej żenadą radości.
Harnaś wśród piw. Dorato wśród szampanów. To jest dwugodzinny, nieprzerwany słowotok o seksie, traumach i emocjach, podany z gracją i subtelnością kowala naprawiającego zegarek. To jest art-house'owa wersja "grażynacore" dla pokolenia trzydziestolatków, które "żyj, śmiej się, kochaj" zamieniło na "granice, terapia, samorozwój".
Każda scena to potężna dawka krindżu. Postacie uprawiają werbalną masturbację, tłumacząc sobie nawzajem swoje libido z finezją instrukcji montażu szafki z Ikei. To jest komedia niskich lotów w przebraniu dramatu psychologicznego. Dałem się nabrać. Kończę te smęty i idę się sponiewierać tymbarkiem.
Ale za to polecam pójść na ten film osobno, spojrzeć z dystansem i nie oceniać każdego słowa przez jakis wypracowany latami pryzmat
Tak z ciekawości: a czego się spodziewałeś idąc na ten film?
Często im więcej oczekiwań, tym gorszy odbiór. Ja poszłam na lekką komedię, która śmieje się z naszych niepewności i schematów psychologicznych - i to dostałam, więc wyszłam zadowolona. Dawno się tak nie śmiałam w kinie (choć to może wynikać z faktu, że w kinie oglądam głównie blockbustery - dla efektów i dźwięku, a dramaty czy komedie to jednak na mniejszym ekranie w domu).