"Goldfinger" z 1964 roku, choć uważany za jeden z klasyków kina szpiegowskiego, jest w moich oczach przykładem tego, jak Hollywood zaczynało zbaczać na niebezpieczne tory. Film, który teoretycznie miał być pełen akcji i intryg, jest w rzeczywistości festiwalem pustego konsumpcjonizmu, który tylko potwierdza zgubne tendencje Zachodu do gloryfikowania złodziejstwa i próżniaczego stylu życia.
Oglądając "Goldfingera", nie sposób nie zauważyć, jak Bond – uosobienie zachodniego bohatera – otacza się dobrami luksusowymi, kobiety traktuje jak trofea, a przemoc i manipulacja są dla niego codziennością. Jest to obraz świata, w którym materializm i pieniądze są na pierwszym miejscu, a moralność i zasady schodzą na dalszy plan. Z tego punktu widzenia, "Goldfinger" jest wręcz karykaturą zachodniego kapitalizmu – promuje on wartości, które są sprzeczne z tym, co rzeczywiście buduje społeczeństwo: solidarność, pracowitość, uczciwość.
Film zdaje się wcielać w życie najgorsze obawy Marksa. Zamiast skupiać się na człowieku, na jego potrzebach i godności, eksponuje jedynie przepych i potęgę pieniądza. Złoto – jako symbol bogactwa i władzy – staje się niemalże fetyszem, a Bond, będący przecież reprezentantem "dobra", dąży do jego zdobycia wszelkimi możliwymi środkami, nie zastanawiając się nad konsekwencjami swoich działań.
Oczywiście, biorąc pod uwagę rok produkcji, doceniam efekty specjalne, które, jak na tamte czasy, były na wysokim poziomie. Jednakże techniczna strona filmu nie wystarcza, by przykryć moralne zgrzyty, które biją z ekranu. Jestem zdania, że kino powinno nie tylko bawić, ale także uczyć i inspirować do refleksji. "Goldfinger", niestety, uczy jedynie tego, jak żyć na pokaz, ścigając się za iluzją bogactwa, które nie przynosi prawdziwego szczęścia.