Ilekroć czytam recenzję Pani Mazierskiej, wpadam w niedowierzanie. Ciągłe narzekanie, że Jordan to zrobił z książką Greene'a, a to tamto. I wszystko jest złe. Skończmy raz na zawsze, nieustannie szukać w filmie doskonałego odbicia materiału literackiego na podstawie którego został nakręcony. Nie wszystko to, co ślicznie wygląda na kartach powieści, musi zadziałać w filmie. Najgorsze zawsze jest kurczowe trzymanie się literackiego pierwowzoru. Kino rządzi się swoimi własnymi prawami i funkcjonuje na zupełnie innych zasadach. Kino, to nie literatura.
Ciekawe czy Pani Mazierska zdawała sobie sprawę w chwili pisania recenzji, że Fiennes w bardzo krótkim czasie stanie się jednym z najważniejszych aktorów ostatnich dwóch dekad. Pisząc swoją recenzję zapewne nie mogła tego wiedzieć na pewno, ale poważne sygnały Anglik jednak już dawał: "Lista Schindlera", "Quiz Show", "Dziwne dni", "Angielski pacjent", "Kropla słońca" oraz, tak, "Koniec romansu". Krytykować wybitne osobistości kina nie tylko można, ale nawet trzeba. Niech będzie ta krytyka rzetelna i uczciwa. Krytyka pod adresem Fiennesa jest bezzasadna i podparta argumentami wątpliwej jakości. Nie ma nic złego w tym, że aktor specjalizuje się w pewnym typie ról. James Stewart na ogół grał ludzi prawych, wiecznych idealistów i nie przeszkodziło to mu w żaden sposób w zostaniu legendą kina. Fiennes specjalizuje się w rolach ludzi wewnętrznie rozdartych, tak to prawda. Ale przecież nigdy nie pozwolił się zaszufladkować. Grywa w różnorodnym gatunkowo repertuarze. Potrafi być czarującym amantem, bezwzględnym potworem, a już za chwilę schizofrenikiem błąkającym się w labiryncie własnego umysłu. O błędzie obsadowym nie ma mowy. Jedynie Daniel Day-Lewis równie idealnie nadawałby się do roli Bendrixa. Od strony czysto aktorskiej z pewnością także Gary Oldman i Tim Roth, ale prezencja już nie ta. Może jeszcze Linus Roache, który przecież w 1997 roku zagrał w "Miłość i śmierć w Wenecji". Z pewnością nie Colin Firth (typowa angielska flegmatyczność ponad średnią normę, brak magnetyzmu w głosie, brak wielkiej osobowości), natomiast Hugh Grant może kiedyś miał ambicje, ale doszczętnie je roztrwonił za sprawą swoich występów w komediach romantycznych wyjątkowo niskiej wartości.
"Melodramat wierzy tylko łzom". To sarkazm, czy prawdziwe stwierdzenie? Łatwo obalić taką tezę. "Okruchy dnia" nie potrzebowały wiader łez wylewających się z ekranu, aby być doskonałym przedstawicielem swojego gatunku. A może w tym przekonaniu chodzi o nasze łzy, widzów, i o to, że film Jordana nie wzrusza? Nie zgodzę się, że chłodne potraktowanie tematu nie jest w stanie poruszyć widza.
Dziwna to recenzja, niezrozumiała, opierająca się jedynie na negacji obrazu Jordana. Być może ktoś za bardzo pokochał powieść Greene'a. Wprawdzie "Koniec romansu" nie jest arcydziełem, ale bądź co bądź obraz ten został doceniony przez krytyków i zdobył 10 nominacji do nagród BAFTA (a zwyciężył właśnie za najlepszy scenariusz adaptowany), więc dobrze byłoby uwzględnić w recenzji również pozytywne strony obrazu Jordana. Niestety, nic z tego. Jest tylko stwierdzenie, że film ten można podziwiać, a następnie jego ostra krytyka - nie bardzo trzyma się to wszystko kupy. Rozumiem chyba o co chodziło Pani Mazierskiej. Reżyseria Jordana jest kunsztowna, strona techniczna olśniewająca, stylizacja sama w sobie perfekcyjna, jednak film nie angażuje widza emocjonalnie. Ale trzeba było o tym napisać, bo jedno zdanie, że film można podziwiać, to nieporozumienie. Reszta to pastwienie się nad rolą Fiennes'a, skądinąd bardzo dobrą oraz zbyt wysokie wymagania Autorki wobec sposobu adaptacji powieści Greene'a przez Jordana.
Dla mnie jest to jeszcze rowniez film Stephena Rea - meza fajtlapy i Julianne Moore, choc oczywiscie Fiennes jest moim faworytem (jak zawszem).
Genialna scena wybuchu bomby obok budynku, po ktorym Fiennes spada na polpietro a Moore mysli, ze zginal. Mysle i mysle i nie wiem jak oni to zrobili. Twarz Fiennesa, wydecie policzkow, wlosy, postura, ruchy ciala wygladaja jakby naprawde pod dzialaniem fali uderzeniowej.