Zawsze irytuje mnie jak ktoś pisze brednie typu: do tego filmu trzeba dorosnąć/ jeszcze jesteś za młody by zrozumieć/ poczekaj parę lat i wtedy zobacz. Ale najśmieszniejsze jest to, że odnośnie tego filmu potrzebowałam pół roku od jego obejrzenia by go zrozumieć i o dziwo do niego dorosnąć. Prześladował mnie w myślach co parę dni od wakacji i nadal nie dawał mi spokoju, bo niby był rewelacyjny i taki filozoficzny i głęboki, ale może aż wszystkiego było nadto? Nie widziałam tego fenomenu, geniuszu, który wszyscy na filmwebie dostrzegali (no ok, większość). Ale to tam jest. Jest tam wszystko co drzemie w każdym w nas, tylko czasem o tym nie wiemy, i paradoksalnie nie dorastamy przez to do tego filmu. A wystarczy zadać sobie jedno, zajebiście ważne pytanie: czy nasze studia/praca/imprezy co weekend to coś, o co tak naprawdę nam w życiu chodzi. Żeby zakończyć ten monolog muszę stwierdzić, że to najbardziej optymistyczny film mojego życia. Zwłaszcza moment jak rozpie*dalają część miasta. To jest coś przepięknego.