Pierwszą godzinę oglądałam z zapartm tchem, po czym odniosłam wrażenie, jakby film zwolnił i choć nie mogę napisać, że był przewidywalny, zaczął pod koniec nużyć. Przełom lat dwudziestych/trzdziestych zachwyca mnie do dzisiaj. Nie tylko porywa mnie ówczesna sztuka (ukochane art deco), ale i styl życia, a nawet sposób ubierania ówczesnej klasy średniej i wyższej. Tutaj trafiamy do świata angielskiej arystokracji. Z jednej strony mamy pełen splendor, z drugiej dekadencję rezprezentowaną przez grupę Sodomitów w tym Sebastiana Flyte (rewelacyjnie zagranego przez Bena Whishawa) i Anthonego Blanche. A pośrodku historia miłosnego trójkąta, z silnym wpływem religii w tle i bez happy endu. Niezwykle spodobał mi się błękitnooki Matthew Goode w roli na pozór zdyscyplinowanego i zachowawczego Charlesa Rydera, który w rzeczywistości "zachłystuje" się bogactwem i sposobem życia nowopoznanych przyjaciół Sebastiana i Julii. Świetna rola Emmy Thompson, zagorzałej katoliczki, samotnie wychowującej twardą ręką dzieci i Michaela Gambona, niewiernego męża, beztrosko żyjącego z kochanką w słonecznych Włoszech (do czasu...).A poza tym przepiękne krajobrazy i świetnie oddane realia historyczne.
Jeśli jesteś zafascynowana latami 20/30 i podobał Ci się film przecytaj "Powrót do Brideshead" Evelyna Waugh'a, ogólnie podobała mi się tylko zakończenie zrobiło na mnie jakieś takie... zbyt katolskie wrażenie, ale moze jestem pzrewrażliwiona.
W 100% zgadzam się z tym, że zaczeło się naprawdę ciekawie a w połowie (lub jeszcze wcześniej) filmu poczułam się znudzona i oszukana niezłym początkiem. Coraz nudniej, coraz przewidywalniej, zakończenie w ogóle z kosmosu wzięte i do niczego nie pasujące.. definitywna ma ocena przez to - 5/10 niestety