Krytycy filmowi po premierze najnowszego filmu Pedro Almodovara "Przerwane objęcia" byli raczej podzieleni. Jedni zachwycali się tym z
jaką lekkością ten hiszpański twórca potrafi opowiadać zwykłe historie, dodając im pewnej niezwykłości i nietypowości, inni krytykowali
natomiast powtarzalność Almodovara, który miał kopiować samego siebie w tym filmie i po raz kolejny opowiadać tę samą historię.
Prawda pewnie leży gdzieś po środku i film ten nie jest ani tak dobry jak go chwalą, ani tak zły jak niektórzy go krytykują. Mi podobał się
on zdecydowanie bardziej niż słaby "Volver" ale w porównaniu do "Porozmawiaj z nią", a w szczególności do "Złego wychowania", które
było pierwszym filmem Almodovara który obejrzałem, wypada niestety trochę blado.
"Przerwane objęcia" to historia Mateo, a właściwie Harry'ego Caine'a jak sam o sobie mówi - reżysera, scenarzysty, który od wielu lat nie
nakręcił żadnego filmu, bo kilkanaście lat temu stracił wzrok. Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci Ernesto Mortela i wiadomość ta
mocno na niego wpływa, a także przywołuje wspomnienia z przeszłości, w czasie której jeszcze widział i kręcił swój ostatni film. Akcja
"Przerwanych objęć" rozgrywa się więc w dwóch płaszczyznach czasowych: teraz i kiedyś. Kiedyś to wczesne lata dziewięćdziesiąte, teraz
to czasy współczesne. Dzięki napisom na ekranie nie mamy problemu ze zorientowaniem się akurat w jakiej chwili jesteśmy, jednakże
pomimo to na początku nie wiadomo za bardzo do czego ta historia zmierza, bo w obu płaszczyznach rozgrywają się inne wydarzenia, z
zupełnie innymi bohaterami i ciężko się domyślić w jaki sposób przeszłość połączy się z teraźniejszością. Z biegiem czasu jednak,
poznając coraz dokładniej historie bohaterów, Almodovar bardzo płynnie łączy oba czasy i w bardzo spokojny sposób snuje swoją
opowieść o miłości, przywiązaniu, fascynacji i rodzącym się powoli uczuciu. "Przerwane objęcia" to bowiem bardzo spokojny i skromny
dramat, opowiedziany w niezwykle delikatny i czuły sposób. Bardzo lubię takie kino, bo choć nie opowiada ono w żaden sposób
odkrywczych historii, choć nie dostarcza potężnych emocji, to jednak jest interesujące i przyjemne. To bardzo miła odmiana od ponurych
dramatów, czy błogich filmów obyczajowych jakich wiele.
Szkoda tylko trochę, ze pod koniec, w scenach gdy jedna z bohaterek zaczyna wyjawiać długo skrywaną przez siebie tajemnicę, całość
zaczyna odrobinę za bardzo przypominać brazylijską telenowelę z nadmiernie płaczącymi bohaterami, którzy odkrywają nadmiernie
poplątaną przeszłość. Całe szczęście jednak to co bohaterka ma do powiedzenia jest na tyle interesujące, że forma w jakiej zostały te
sceny przedstawione aż tak nie denerwuje i da się ją jakoś przeżyć. Na plus muszę koniecznie wyróżnić Penelope Cruz, która świetnie
zagrała swoją bohaterkę Lenę. Nic dziwnego, że Almodovar upatrzył ją sobie na swoją muzę, bo w takich zwyczajnych rolach jest
naprawdę rewelacyjna i niezwykle naturalna. Poza tym warto również wspomnieć o muzyce Alberto Iglesiasa, która jak zwykle tworzy
bardzo ciekawy klimat do tego filmu i bardzo dobrze pasuje do obrazu, choć brak w niej wyraźnego motywu przewodniego.
7/10