O Sienkiewiczu mówi się, że gdyby żył w naszych czasach byłby idealnym scenarzystą filmowym. I coś w tym musi być. Bo choć "Quo vadis" napisane zostało prawie 100 lat temu wciąż jest wyjątkowo aktualne. Tajemnicą Sienkiewiczowskiego sukcesu jest bez zwątpienia świeżość tematów poruszanych w książce, a także uniwersalność treści. Pisarz opowiada nam po prostu o uczuciach: o miłości, nienawiści, obłudzie, zdradzie, wierze i chciwości. Dzięki temu właśnie powieść jest tak poruszająca.
Trudno się dziwić, że tak bogatą książkę nie raz już próbowano przenieść na duży ekran. Kawalerowicz jako piąty zmierzył się z produkcją; kosztowała go ona dużo pracy, poświęcenia i... pieniędzy. Niestety, prawdą jest, że przeciętny widz po obejrzeniu "Gladiatora", wiąże duże nadzieje z produktem rodzimej kinematografii, szczególnie od strony technicznej. Stworzenie efektów specjalnych bliskich amerykańskim realiom jest dla polskich twórców jest niemalże nieosiągalne. Świadomy tego Kawalerowicz od lat poszukiwał sponsorów i gromadził kolosalny jak na nasze możliwości budżet- 18 mln. $. Takie pieniądze bez zwątpienia pozwoliły mu na pewien rozmach inscenizacyjny, ale zarazem postawiły nurtujące pytanie- czy wydane pieniądze się zwrócą?
I to zagadnienie zapewne poważnie gryzło twórców, bo by można mówić o sukcesie kasowym, przed ekranem musi zgromadzić się co najmniej 8 mln. ludzi. Trudno się dziwić, że już w czerwcu ruszyła potężna kampania reklamowa w prasie, radiu, kinach i telewizji, która zrobiła znacznie większe wrażenie niż sam film.
Jakiż ogromny zawód dotknął widzów, którzy po dynamicznych i perfekcyjnie zmontowanych zwiastunach spodziewali się prawdziwej epickiej opowieści z duszą. Wśród wielu kinomanów, którzy po seansie z niesmakiem na twarzy prostowali obolałe od siedzenia kości, znalazłem się niestety i ja.
Nieudolna jest już pierwsza sekwencja przyjazdu Winicjusza do Rzymu, która razi nieznośną sztucznością w dialogach, a nagłe przeniesienie akcji do domu Aulusów zapowiada godny pożałowania montaż. Odebranie Ligii Pomponii jest nakręcone za szybko i zbyt chaotycznie. Ani krzty dramatyzmu nie czuć w grze Piotra Garlickiego w roli Aulusa, a szczególnie w ograniczonej do epizodu roli Danuty Stenki.
Gdy akcja przynosi się do pałacu cezara czuć lekkie ożywienie. Cieszy oko wykwintna scenografia i pełna przepychu dekoracja wnętrz. Bardzo naturalnie wypadła Małgorzata Pieczyńska, jako Akte. Zaryzykuje powiedzieć, że to ona, mimo mało znaczącej roli, stworzyła najciekawszą kreację kobiecą- wyważoną, dojrzałą i naprawdę ambitną. Niestety po chwili przestajemy zachwycać się egzotyczną scenerią i czekamy na ciekawe doznania artystyczne. No i z tym Kawalerowicz miał problem. Nie podlegają dyskusji walory estetyczne filmu; oprócz już wymienionych potężna, odpowiednia muzyka, efektowność niektórych ujęć kamery, a szczególnie doskonałe fotosy. Ale "Quo vadis" właśnie robi wrażenie takiego zbioru kolorowych obrazków, barwnej, cukierkowej pocztówki z Rzymu, pozbawionej prawdziwej wartości.
Największe walory książki takie jak np. wielce sugestywna przemiana Winicjusza, w filmie jest całkowicie pominięta. Nie pomagają dramatyczne pozy i tragiczne miny Pawła Deląga w Ostrianum. Kawalerowicz postanowił ograniczyć się tylko do jednej, zresztą mało przejmującej sceny, w której Winicjusz wyznaje swą pokorę Piotrowi apostołowi.
Poważnie spłycony został również wątek pojedynku Tygellina z Petroniuszem o przychylność Nerona, o tyle ciekawy w filmie jako pojedynek dwóch wielkich aktorów: Bogusława Lindy i Krzysztofa Majchrzaka. I trzeba przyznać, że obaj wypadają naprawdę wyśmienicie. Linda do swej postaci podszedł bardzo dojrzale, z odpowiednim dystansem. Petroniusz filmowy niewiele traci do doskonałego Petroniusza książkowego- aktor wyzwolił z siebie przepyszną dawkę gorzkiej ironii i ostrego cynizmu, jego bohater bawi, a jednocześnie niesie ze sobą ogromny szacunek. Nie gorzej wypada rywal Petroniusza- kreacja Krzysztofa Majchrzaka, choć przez reżysera niepotrzebnie zepchnięta na dalszy plan, również zasługuje na pochwałę. Majchrzak jeszcze raz udowodnił, że jest naprawdę doświadczonym, wyjątkowym aktorem. Obok Pieczyńskiej najciekawsza rola drugoplanowa. Sam zaś cezar, czyli Michał Bajor mimo gry z ogromnym zaangażowaniem wypada nazbyt wyraziście. Jego Neron jest przesadnie przerysowany, zagrany z karykaturalną teatralnością. Wątek Nerona, który został przez reżysera potraktowany jako jeden z najistotniejszych, jest wyraźnie, choć nie zbyt sprawnie wyeksponowany.
Z biegiem akcji widać jednak coraz wyraźniej, że Kawalerowicz nie udźwignął ciężaru powieści, ograniczając się do wydelikaconego wątku miłosnego oraz niewiele lepszego: szpiegostwa i zdrady Chilona. Zbyt jaskrawe kostiumy, także tandetne oświetlenie zagęszczają sztuczną atmosferę jak z teatru telewizji, którą podsyca dodatkowo Jerzy Trela, który wydaje się być jakby nie z tej bajki. Jego kreacja, przesadnie przerysowana, dręczy szczególnie w scenach bardziej dramatycznych- niepotrzebna szarża utwierdza nas w przekonaniu, że "Quo vadis" to po prostu przyciężkawa feeria, niejasna, schematyczna, sztuczna i potwornie nudna. Dodatkową męką dla widza jest wręcz żenująca, jak na XXI wiek statyczność kamery. Prostota niektórych scen razi i potęguje ospały klimat. Operator nie zdecydował się na jakiekolwiek nowatorstwo w ujęciach, aby ożywić akcję i wprowadzić odrobinę poruszenia.
Brak rozmachu i niska widowiskowość filmu niestety nie jest nawet rekompensowana przez samą intrygę. Kawalerowicz ubrał swą melodramatyczno - religijną opowieść w banalną, miejscami nawet kiczowatą szatę, barwną ale pustą. W budowaniu niezwykle ważnej w książce historii początków chrześcijaństwa oparł się na prymitywnych posągach i symbolach. Sztandarowe wręcz przykłady czystej, nieskalanej wiary, w filmie są po prostu mało przekonywujące, z bezbarwnym Piotrem Apostołem na czele. Podobnie jest ze zbyt wzniosłym, ceremonialnym wątkiem miłosnym, do którego ożywienie wnosi duża ekspresja i świeżość odważnej roli Pawła Deląga, oraz piękna i zdolna, choć nieco zbyt posągowa Magda Mielcarz jako Ligia.
Kulminacja wszystkich wątków ma miejsce w amfiteatrze, kiedy dokonywane są straszne mordy na chrześcijanach. Nakręcona dynamicznie, doskonale sfotografowana sekwencja z perfekcyjnie wytresowanymi lwami i męczeńską śmiercią na krzyżach robi ogromne wrażenie i trzyma w napięciu. Ta przejmująca, straszna scena wprowadza lekkie ożywienie po męczącym paśmie dłużyzn. Jednak to ona uświadamia nas w pełni, że film Kawalerowicza to tylko widowisko, zabawa: brutalna, miejscami nawet przejmująca, ale pusta i bałamutna.
Jerzy Kawalerowicz pokazał jak łatwo można przetrwonić 18 mln. $. Dla jednej, kilkusekundowej sceny płonącego Rzymu i sekwencji w amfiteatrze zmarnowano znaczną część czasu i budżetu. Czy wydane na film pieniądze się zwrócą? Nie wiem, ale życzę mu tego z całego serca. Nie z uczucia żalu nad krytykowanym Kawalerowiczem, czy w trosce o wydane środki. Jest jeszcze jedna kwestia, o której nikt nie mówi - klęska kasowa filmu byłaby przegraną sponsorów filmu: Poczty Polskiej, Kredyt Banku i TP S.A. Niepowodzenie filmu w kinach oznaczałoby koniec finansowania polskich produkcji przez największych koproducentów, a tym samym cios w narodową kinematografię i koniec z polskimi superprodukcjami. A szkoda, bo niektóre potrafiły zachwycać.
Ocena: 3/10