Nie podzielam zachwytów nad tym głośnym filmem. Z jednej strony, podejmuje on temat ciężki i odstręczający, z drugiej - nie wyczerpuje go w należyty sposób. Aronofsky, nadzieja amerykańskiego kina, zrealizował go z dbałością o widza przełomu wieków, w teledyskowej formie i z młodymi aktorami. Jednak mnie najbardziej szkoda było matki głównego bohatera (kapitalna Burstyn), która po śmierci męża nie potrafiła odnaleźć się na nowo. O współczuciu dla młodych (dobry Leto i bardzo dobra Connelly), właściwie nie mogę powiedzieć; nie szkoda mi było ludzi, którzy z własnej głupoty, mając tyle alternatyw, zdecydowali się brać narkotyki.
O wiele bardziej podobała mi się wizja Danny`ego Boyla w "Trainspotting", gdzie główny bohater wykazywał jeszcze w swoim narkotycznym uzależnieniu chęć rzucenia nałogu - w "Requiem dla snu" o rzuceniu nałogów nikt nie mówi, a tym bardziej nie podejmuje się ucieczki z tego piekła. Stąd bierze się mój brak sympatii dla młodych postaci w tym obrazie.
Trudno jest, mimo mającej na celu przyciągnąć uwagę widza formie, jakoś wciągnąć się w fabułę. Na pewno generalnie nie jest to głupi i zbędny film, lecz spodziewałem się czegoś większego i mniej jednoznacznego.
Choć ci widzowie, którzy nie zetknęli się z tego typu kinem, mają prawo obwołać go nowatorskim - dla mnie to tylko uboga treść ubrana w atrakcyjną formę, która jednak - na dłuższą metę - też męczy.