Wybaczcie porównanie, ale chcę trochę zbudować tło. Ostatnio obejrzałem kilka polskich filmów biograficznych. 2 mocno zanurzone w losach tragicznych: 1. "Mistrz", 2. "Żeby nie było widać." Oba wybijające się z solidnych fundamentów, ciekawych i mocnych historii. Niestety oba opowiadające te historie wręcz fatalnie, taplające się w nudzie i nie próbujące nawet przedstawić ludzi, ale obsesyjnie skoncentrowane na mozolnym wykuwaniu narodowych pomników. A wiecie jak to z takimi pomnikami: zwykle ciężkie, karmiące raczej toporną symboliką - naprawdę trudno o dobry pomnik a pomnik na ekranie to już rzadkość niezwykła. Później było lżej, bo przytrafił się jeszcze Kulej po drodze. Tutaj miało być już jak na sportowym treningu: szybciej, z interwałem i muzyczką dodającą wszystkiemu rytmu. Niestety znowu coś zazgrzytało i było długo, chaotycznie oraz niestety niezbyt ciekawie. I po tym wszystkim zabrałem się za Simonę na Netflix. Czego oczekiwałem, chyba nawet nie muszę mówić a szok jakiego doznałem był tyleż zaskakujący, co przyjemny. Nareszcie się udało! Simona nie próbuje nam niczego wmówić. Ona nam uchyla rąbka magicznego świata. Świata pełnego miłości do natury i pasji. Świata niepokornej, wolnej duszy. My nie śledzimy biernie losów, ale wtapiamy się na chwilę w tę piekną aurę i tym samym dotykamy swojej własnej wrażliwości. A to wszystko bez fanfar i silenia się na oryginalność. Do tego obsada palce lizać! Ci negatywni są negatywni, ale nie płascy, bo też wyraźnie zepsuci, rozumiemy co tam się mogło połamać w plecaku doświadczeń. Ci pozytywni są wspaniali i naturalni, ale nie cukierkowo wspaniali i odrealnieni. I ta obsada! Gierszał, Kulesza, Szyc, Zydek - brawo! A Drzymalska? To po prostu trzeba zobaczyć. Niezwykle pozytywna niespodzianka.