tak się składa, że w pewnym sensie wychowałem się słuchając dżemu. Mój tata we wczesnych latach mojego dzieciństwa był wielkim fanem tego zespołu. Pamiętam, że zawsze kiedy jechałem z nim samochodem puszczał stare kasety dżemu. To była pierwsza połowa lat 90-ych. "Czerwony jak cegła", "Whisky" i "Harley mój". Te kawałki słuchane były najczęściej w naszym polonezie. Pamiętam, że zawsze jak jeździliśmy na jakies dłuższe wypady, na wakacje itp. to ta kaseta leciała przez całą drogę na okrągło. Wtedy jako mały szczaw nie rozumiałem tej muzyki, nie rozumiałem tekstów, ale pamiętam mojego ojca, który nigdy nic nie mówił tylko jechał i słuchał tego Dżemu. Dziś, kiedy czasem usłyszę tą muzykę, to obrazy z dzieciństwa stają mi przed oczami i oczywiście ojciec...
Co do filmu... Oceniając obiektywnie, to nie jest to jakieś wielkie dokonanie kinematografii. Zwrócić należy uwagę przede wszystkim na rolę Tomasza Kota, który zagrał doprawdy kapitalnie. Dla kogoś postronnego, kto nigdy nie słuchał dżemu, nie wychował się na tej muzyce, nie zna tycvh realiów, będzie to poprostu film o upadku i degrengoladzie człowieka, który w młodości zachłysnął się muzyką Jima Morrisona, pragnął być za wszelką cenę wolnym, chciał żyć szybko i umrzeć młodo. Wszystko to osadzone w szarych polskich realiach.
Dla mnie "Skazany na bluesa" był bardzo miłą podróżą sentymentalną, torche wzruszającą, troche smutną i miłą dla ucha. 6+/10