Robert Redford jest nie tylko aktorem ze znakomitym dorobkiem, ale też świetnym reżyserem. Może niezupełnie tak wybitnym, jak jego nieco starszy kolega Clint Eastwood, ale zdolnym jednak do tworzenia filmów rewelacyjnych. Jego debiut z 1980 roku – „Zwyczajni ludzie” – otrzymał 4 Oscary, w tym za reżyserię. Później był jeszcze „Zaklinacz koni” , „Rzeka życia” czy „Quiz Show”, jedne z najlepszych filmów lat 90 – tych. Jednak w kolejnych latach filmy Redforda już nie elektryzowały, tylko niewiele wyrastając poza solidną, hollywoodzką średnią. Tak było do momentu, gdy pojawił się „The Conspirator” z 2010 roku, dzieło – moim skromnym zdaniem – wybitne.
Parę słów o fabule. Mamy rok 1865, amerykańska wojna secesyjna jest już niemal skończona. Południe przegrało, ale bynajmniej nie pogodziło się z porażką. Dochodzi do zamachu na prezydenta Lincolna. Zabójca, aktor John Wilkes Booth, nie działał sam. Ustalono, że grupa spiskowców spotykała się w gospodzie prowadzonej przez matkę jednego z nich, Mary Surratt. Jej syn zdołał uciec. W stan oskarżenia zostaje więc postawiona matka, na równi z pozostałymi ujętymi spiskowcami.
Scenarzysta James D. Solomon, wcześniej piszący jedynie dla telewizji, z niełatwym zadaniem poradził sobie znakomicie. Opierając się na znanych (przynajmniej w USA) faktach stworzył historię, która angażuje emocjonalnie, porusza, jest wreszcie na tyle uniwersalna, aby powiedzieć kilka prawd wykraczających poza konkretny, historyczny kontekst. Dobry scenariusz to jednak dopiero początek drogi. Wydobyć jego potencjał musi cała ekipa, przede wszystkim reżyser i aktorzy. W przypadku „Konspiratora” każdy wywiązał się ze swojej roli celująco (również autor wspaniałej oprawy muzycznej, Mark Isham).
Reżyseria Redforda jest zdecydowanie zachowawcza, narracja dość powolna, nie brakuje długich, kontemplacyjnych ujęć. I bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie lepszego sposobu realizacji w przypadku tej historii. Aktorzy doskonale wpisują się swoją grą w tę konwencję. Wspaniała jest Robin Wright, najlepiej chyba zapamiętana jako żywiołowa Jenny z „Forresta Gumpa”. Tutaj w roli Mary Surratt, ofiary rządowej opresji, jest pełna godności, silna, a jednocześnie wrażliwa i kobieca. Natomiast odtwórca głównej roli James McAvoy do tej pory najlepszą swoją kreację stworzył w „Ostatnim królu Szkocji” z 2006 roku. Jednakże to, co zaprezentował w „The Conspirator” zasługuje na jeszcze wyższą ocenę. Grany przez niego Frederick Aiken – kapitan wojsk Unii, świeżo upieczony prawnik, początkowo wcale nie chce bronić matki jednego z zamachowców. Ale gdy już podejmie się tej roli, wykaże straceńczą odwagę wobec przeważających sił przeciwnika, zupełnie jak na niedawnym polu bitwy.
Bo proces, w którym uczestnicy jako obrońca Mary Surratt, to naprawdę jest bitwa. A kapitan Frederick Aiken znowu walczy okrążony przez przeważające siły. Ale tym razem jest praktycznie bez szans na zwycięstwo. Nie myśli jednak o szansach, wystarcza mu świadomość, że jest po właściwej stronie. Jego przeciwnik, wszechwładny sekretarz wojny Edwin Stanton nie cofnie się przed niczym, aby uległy mu wojskowy sąd wydał wobec niewinnej kobiety najwyższy wyrok. Postawy Aikena nie rozumieją jego przyjaciele ani narzeczona. Mam nadzieję, że zrozumieją przynajmniej widzowie.
Aktualność filmu Redforda wynika z faktu, że nie tylko w XIX-wiecznej Ameryce miernoty „trzymające władzę” narzucały – i narzucają - swoją wolę oraz styl i metody działania. Spójrzmy na oskarżyciela – dyspozycyjną gnidę, nie lepszego sędziego – prostaka i pozbawionych woli i kręgosłupa pozostałych uczestników procesu Mary Surratt. Tacy ludzie byli ponad sto lat temu w amerykańskim sądzie wojskowym. Ale nie brakuje ich również dzisiaj. Miernoty zmieniające legalne procedury w farsę, tchórze i lizusy, „załatwiacze” i układowcy. Na ogół świetnie prosperują, zdobywając stanowiska i profity, a swoją nieuczciwość uważają za życiową mądrość. Z tego względu to, iż czasem pojawia się ktoś taki jak kapitan Aiken, zdolny do wymierzenia im kopniaka w skorumpowaną dupę, jest po prostu bezcenne.