surfin' ju, es and ej na pełnej.
z udającym greka i robiącym miny, zadzierającym nosa oraz z miejscowymi sol luna bay all inclusive lokals only bojs kult sanktuaryjnymi surf gangsterami nicolasem cagem!
w słonecznym a świątecznym i plażowym quasi redrokweście.
czy można chcieć czegoś więcej?
zapewne wielu rzeczy jeszcze - tolerancji, pokoju, pieniędzy, mieć się z kim zestarzeć, potem umrzeć, a po drodze dbać o siebie i naprawdę dobrej pizzy, ale tak małostkowi nie będziem!
ta postozploitacyjna neowidokówka z poronionych wakacji w zakręconej wyszczajdziurze jest po prostu super!
odwodniony tytułowy - do końca ze świadomością celi, celu oraz siebie - z jedną tylko ambicją - akceptując nieuchronne - bez samochodu i w samochodzie - wgryza się w samo jądro ciemności idąc tą doliną a zła się nie ulęknie, kiedy cel jest tak blisko; już to dwoi się i troi targany przez żywioły, by zasłużyć na królestwo niebieskie, ale się udaje - jest i ruch i odpocznienie, śmierć i zmartwychwstanie.
wreszcie: przekroczenie granic bólu i dostąpienie tego, co jedyne i prawdziwe a się rozumie samo przez się.
ona jest morzem, które łączy się ze słońcem, a on ją znajduje w finale, czyż nie?
ps.
by mógł padać i powstawać i znów iść i dojść do celu - apeluję o jeszcze więcej zdeterminowanego nicolasa cage'a w zwykłym powietrzu!
Recenzja jak zawsze na szóstkę z plusem. Film chciałem obejrzeć, bo to przecież Nicolas Cage, ale po takiej rekomendacji z jeszcze większą niecierpliwością i drżeniem członków czekam na seans. Dzięki!
dobra, dobra, bo już dawno po seansie, a nawet widzę dość wysoką cyferkę, to tu mam takie pytanie ogólne: czy ten film byłby tym czym jest gdyby nie nicolas cage?
To dobre pytanie. Na pewno byłby tym samym, gdyby w zastępstwie Nicolasa wystąpił na przykład Tomek Cruise, czy jeszcze jakiś inny z wysokobiałkowych aktorów.
Niemniej sama forma tego obrazu zasługuje na uznanie, oniryczno-baśniowa muzyka i soczyście-kolorowe zdjęcia. No i sam problem, taki dość niejednoznaczny, nieoczywisty. Do wyższej oceny przyczynia się też mój prywatny sentyment do Australii. Może to tylko plaża i przyplażowy parking z kiblem, ale to wystarczyło, by wspomnienia ożyły.
z tym tomem cruisem to nie wiem, nie wiem. jakieś tam braki w poczuciu humoru na swój temat widzę. muskuły ethana hawke'a nie pozwalają mu robić z siebie marionetki miotanej okolicznościami - to raczej okoliczności zmuszone są dostosowywać się do nich. podczas gdy tom cruise stawia sobie pomniczki, nicolas cage ma je po prostu gdzieś. postawią - dobrze, nie postawią - też. tak się przechodzi do historii - tym, że ma się gdzieś, aby do niej przejść.
a, bo widzisz, uderzasz w samo geograficzne sedno tego multiwersalu. to nie jest taka tam sobie pierwsza lepsza a zwyczajna australia. to jest odrealniona, zmityzowana, symboliczna australia. australia z jedną nogą w rzeczywistości, drugą nogą w śnialnii turbo cinematografii. australia z filmów takich jak Turkey Shoot (blood camp thatcher!), Roadgames (watch the dingo, he is vicious!) czy BMX Bandits (ze skądinąd drugą żoną toma, tą najbardziej znaną).
nay canberra, ay carramba, to nie jest australia, to jest ozstralia!
Nie chodzi o to, jakie Cruise ma podejście do pracy, siebie, czy innych do niego samego, tylko o potencjał, jaki w nim spoczywa. Tomek teraz biega, skacze, lata, pływa, bo to przynosi mu najwięcej pieniędzy i chyba też satysfakcji, ale w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych, czy nawet początku zerowych pokazał już przecież nie raz, jak dobrze się sprawdzał w rolach dramatycznych (w "Vanilla Sky" dał się nawet poniewierać okolicznościom z tą swoją pokiereszowaną buźką). Albo w takich "Jajach w tropikach" wykreował jedną z najciekawszych postaci komediowych wszechczasów. Myślę, że gdy zacznie mu w końcu strzykać w stawach, to nie jeden raz i nie jednemu jeszcze pokaże, jaki z niego gigant aktorstwa poważnego i, jak to niektórzy mówią, zdobędzie w końcu tego Oskara, jakby to cokolwiek znaczyło. Ale z dwadzieścia lat chyba jeszcze musimy na to poczekać.
Widzę, żeś większym znawcą dzikiej Australii niż ja. W latach, w których powstały wymienione filmy, ja dopiero szykowałem się do przyjścia na ten świat. O żadnym z nich nie słyszałem, więc chętnie nadrobię zaległości.
dobrym wstępem do cinematografii zwanej ozploitacji jest zapercepowanie dokumentu o wszystko mówiącym kryptonimie Niezupełnie Hollywood, co bardzo polecam.
no właśnie, nie ma nic gorszego dla aktora ponad to, by o jego aktorstwie mówić w czasie przeszłym.
na tym polega paradox toma cruise'a: podczas gdy triumfy święcili muskułowcy epoki reagana, ten poszedł w odważne komedie obyczajowe (Tylko Właściwe Posunięcia, Ryzykowny Interes, Koktajl), przeszedł przez największe nazwiska cinematografii (stone, scorsese, anderson, długo by wymieniać) (załapał się nawet na ostatniego kubricka), a to wszystko po to, by na stare lata odwalać muskułowców epoki reagana.
podczas gdy cage nonstoper atomizuje się we wszystkich kierunkach naraz jak maniak, cruise obiera kurs jednokierunkowy. tego mu nigdy nie wybaczę. niby oboje ciągle pokrywają tam swoimi osobowościami osobowości postaci które odgrywają, ale - postaci cage'a o ileż są ciekawsze.
tę rolę cage'a w Surferze mam za małe opus magnum właśnie z powodu takiego odczucia - maxymalnego nasycenia osobowości postaci własną osobowością z jednej strony, nieustannego rozbijania własnej indywidualności z drugiej.
cage jest zabawny i tragiczny zarazem. tematyczny i autotematyczny. terapeutyczny i autoterapeutyczny. szeroki, ale w wąskim tego słowa zakresie. poważny i groteskowy. do końca z raczej oczywistym nastawieniem optymistycznym, chociaż niekoniecznie. bo jest i konkretny i wymykający się. po prostu - niejednoznaczny, wieloaspektowy.
cage upada po raz pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty, ale upadając - wznosi się ponad siebie.
Nie od dziś wiadomo, że największe dzieła powstają, gdy artysta cierpi wielką niedolę i musi wykuwać swoją wielkość w utrapieniu i pocie czoła. Tak też i tu (być może w pewnym uproszczeniu) wiele świetnych kreacji, będących na granicy powagi i kiczu właśnie, Cage stworzył, gdy musiał jakoś wiązać koniec z końcem, po tych wszystkich fanaberiach, na które sobie pozwolił, kupując drogie okazy dzikich zwierząt, czaszki smoków, luksusowe samochody, czy kolejne rezydencje z basenem, barkiem, sauną, pięcioma sypialniami i siedmioma łazienkami. W "Surferze" był dobry, ale nie najlepszy. Dużo bardziej mi się podobał w "Mandy", tak złym, że aż dobrym "Powrocie z zaświatów", stonowanej "Świni", czy jeszcze bardziej minimalistycznym "Niewesołym miasteczku", w którym to nie powiedział ani jednego słowa. Po tych wszystkich trudach znów stał się aktorem z najwyższej półki.
Tomek Cruise zapewne nie musi już pracować, ale dalej to robi, tylko że ta praca, to dla niego raczej zabawa. W dzieciństwie bawił się figurkami Acton-Man, dziś sam jest takim Acton-Manem. Chodzi o to, że drzemie w nim potencjał, wspierany w dodatku przez najwyższego Xenu, który dał mu moc robienia tych wszystkich rzeczy, które robi. Krążą plotki, że skrzywdził Katie Holmes, ale przecież chyba widziała, na co się pisze, idąc z nim do łóżka, czyż nie? On z kolei został skrzywdzony przez swoją drugą żonę, Nicole K., bo, jak wszyscy wiemy (a przynajmniej ci, co przeczytali nieautoryzowaną biografię pana Cruise'a), wredna z niej s**a.
Chodzi o to, że gdyby Cruise'a spotkała jakaś tragedia, albo na przykład nie otworzył mu się spadochron, to już teraz, zaraz, niedługo, znów stalibyśmy się świadkami jego talentu, talentu przez wielkie T i nie musielibyśmy czekać na to kolejnych dwudziestu czy trzydziestu lat. Jestem pewien, że na wózku pokazałby nam dużo większą klasę niż siedząc za sterami F-16. Ale my jesteśmy cierpliwi, zaczekamy. Chodzi jednak o to, że będąc o jedną trzecią młodsi od naszego idola, możemy nie dożyć jego wielkiego powrotu, bo, mówiąc najprościej jak to jest możliwe, ten będąc o te dwadzieścia czy trzydzieści lat starszy, może nas najzwyczajniej w świecie przeżyć, zanim my dociągniemy do drugiej choćby młodości, którą ten właśnie się cieszy. Życie nie jest proste dla zwykłego zjadacza chleba.
czyli co, kończymy z raczej oczywistym nastawieniem optymistycznym: życząc cruise'owi raka jelita grubego (albo przynajmniej złamania kolana), a cage'owi niekończącego się trwania w długach i kleszczach hazardu (jak również by jego rzepka kolanowa nigdy się nie zrosła), ku chwale kinematografii!
Myślę, że tym optymistycznym akcentem możemy zakończyć naszą uroczą wymianę zdań. Dodam jeszcze tylko, że Cruise chyba szybciej zabierze się za granie w poważnych filmach niż przepowiadałem, bo właśnie ogłosił, że najnowsza część Misji Niemożliwej będzie ostatnią w jego karierze, jednakże on sam NIGDY nie przestanie grać w filmach, a na horyzoncie jawią się już m.in. plany pracy nie z kim innym, jak Alejandro Gonzalesem Inarritu, więc nie byle kim w świecie kina ambitnego. Żałuję jedynie, że jednak nie będzie mi dane wziąć udziału w zapowiadanym od kilku lat kosmicznym projekcie Cruise'a i Limana. Byłem o krok od asystowania im w stanie nieważkości, ale ich agenci nie odpowiedzieli nawet na mojego maila.
nieźle, nieźle, już się zaczynam jarać tą współpracą z innaritu, jakkolwiek w tę drugą współpracę nie wierzę - w każdym filmie z misją niemożliwą w scenariuszu i tytule tom cruise przebywał w stanie nieważkości przecież! obawiam się, że tom cruise może i wyjdzie z ethana hunta, ale ethan hunt nie wyjdzie z toma cruise'a nigdy, a już tym bardziej w kosmosie, przebijając ów tak zwany szklany sufit stratosfery, na reżyserskich podzespołach limana..
Twoja epoka to Kochanowski ze swoimi fraszkami. Zapewne ubolewasz, że nie urodziłeś się 500 lat wcześniej. Byłbyś rozumiany przez większość gawiedzi, a tak uchodzisz za panoptikum ludzkie wywołujące uśmiech politowania.